Ten scenariusz powtarzał się każdego wieczoru. Kiedy nad jeziorem robiło się cicho i pustoszała plaża, pod brzegiem pojawiało się przeogromne stado uklejek. Widać je było z daleka, bo woda nad nimi się marszczyła jakby padał drobny deszcz.
Płynęły zwartym szykiem i łapczywie żerowały, wychwytując z powierzchni drobne żyjątka oraz wszystko inne, co nadawało się do zjedzenia. Trop w trop za nimi podążały okonie.
Kiedy ukleje wpłynęły na przybrzeżny stok, ścigające je ławą okonie zatrzymywały się na granicy spadku dna. Dalej zapuszczały się niewielkimi grupami lub pojedynczo, atakując osaczone pod brzegiem ofiary z jeziora oraz z obu boków wzdłuż trzcin. Okonie, sunące przy powierzchni z nastroszonymi grzbietami, zaskakująco zwinnie kreśliły na powierzchni wody niesamowite zawijasy i głośno cmokały, kiedy starały się pochwycić pierzchające w panice rybki.
Złowić je było łatwo. Wystarczyło wypatrzyć polującego delikwenta i w jego pobliże podrzucić przynętę. Jeśli przecięła mu drogę, dopadał ją bez namysłu. Skuteczny był każdy twister, ripper, wobler lub obrotówka, byle tylko kształtem i kolorem przypominały ukleję. Często zahaczonego okonia odprowadzało kilka innych, równych mu wielkością. Uderzały w tkwiącą mu w pysku przynętę, jakby chciały odebrać mu zdobycz. Jednak łowione sztuki nie były duże, zaledwie „trzydziestki”. Grube okonie polowały przy krawędzi stoku, 40 – 50 metrów od brzegu.

Tam woda kotłowała się najbardziej, a sylwetki polujących drapieżników zapierały dech. Jednak z pomostu sięgnąć je i skusić do brania nie było łatwo. Woblery, nawet tonące, były za lekkie. Gumki dosięgały celu, ale zbrojone z konieczności w ciężkie główki szły za głęboko lub za szybko, gdy wysoko uniesionym kijem starałem się prowadzić je przy powierzchni. Srebrzyste twistery i rippery nie bardzo chyba przypominały panicznie uciekające uklejki, bo brania ograniczały się do skubnięć, trudnych do skutecznego zacięcia z dużej odległości. Obrotówki veltic i comety, na które przybrzeżne okonie brały bez zmrużenia oka, w locie się rozczapierzały i nie sposób było nimi rzucić odpowiednio daleko. Nieźle łowiło się największymi srebrnymi longami, które lądowały w odpowiedniej odległości od brzegu, jednak – jak każde wirówki – szły jak po sznurku i nabierały się na nie tylko średniaki. Czułem, że największym garbusom trzeba podać coś innego i zagrać inaczej.

Mój wybór padł na systemik z ruchomym obciążeniem w postaci kulki ołowianej, wyposażony w kotwiczkę na troku z plecionki oraz w miedziany drut, którym ściśle obwiązywałem świeżo uśmiercone uklejki. Na 12-gramowym systemiku udawało się je posłać wystarczająco daleko. Doskonale prowokowały okonie swoim widokiem, zapachem mięsa i zapewne sączącą się krwią. O dużej skuteczności tej przynęty decydowała również możliwość łowienia z opadu. Pierwsze pokaźne, ważące więcej niż pół kilograma garbusy wyciągnąłem z połowy wody, przy głębokości około 8 metrów. Atakowały w chwili, kiedy przestawałem zwijać żyłkę i przynęta spadała w dół. Rybka wytrzymywała jednak tylko 2 – 3 rzuty, szybko się strzępiła i spadała.
Nałowionych wcześniej żywczyków błyskawicznie z siatki ubywało. Chcąc nie chcąc odkładałem więc spining i sięgałem po uklejówkę. Nie każda jednak rybka nadawała się na przynętę, bo okonie okazały się nadzwyczaj wybredne i atakowały tylko te, które miały 5 – 6 centymetrów. Sporo cennych minut upływało zanim złowiłem kilka uklejek odpowiedniej wielkości. W tym czasie okonie nie próżnowały, szybko kończyły polowanie i kiedy byłem gotowy, one zazwyczaj odpływały już w jezioro.

Trzy dni miotałem się pomiędzy spiningiem a uklejówką, zanim z pudełka wygrzebałem zapomnianego cefala ze skrzydełkami. Długość w sam raz, równe 6 centymetrów, chromowana powierzchnia mieniła się w wodzie jak rybia łuska, ciężar odpowiedni do dalekich rzutów. – Trzeba spróbować – zdecydowałem. Wahadłówka na „osiemnastce” leciała niczym pocisk, musiałem pilnować, aby nie wyciągnęła z kołowrotka całej żyłki. Kiedy wpadała w wodę powyżej miejsca, w którym polowały okonie, naprowadzałem ją po powierzchni w największy kocioł, po czym prowadziłem schodkami: 2 – 3 sekundy opadu, poderwanie szczytówką, zwinięcie luzu żyłki i ponowny opad. Szybko prowadzony cefal nie wpadał w ruch obrotowy, tylko zamaszyście się kolebał i bił mocno „ogonem”. Poluzowany, na naprężonej żyłce opadał pionowo, nie odchodząc prawie w ogóle na boki.
Najgrubsze okonie trafiałem poniżej żerującego stada, 3 – 4 metry pod powierzchnią. Po kontrolowanym opadzie błystki na naprężonej żyłce wędkę unosiłem i prawie za każdym razem na jej końcu wyczuwałem nieznaczny opór, jakby zaczep, który po chwili ożywał. Przynęty zawsze tkwiły głęboko w przełyku, co świadczyło o tym, że okonie atakowały je nieco wcześniej, właśnie podczas opadu.
Wiesław Branowski