Wiele lat mnie ciekawiło, jak się zachowują stada leszczy w jeziorze, gdy zaczyna z niego znikać lód. Jak wiadomo, najpierw puszczają brzegi i tu najwcześniej gromadzą się ogromne stada ryb różnych gatunków, a najwięcej płoci. Wiele dni spędziłem na obserwacji i próbach łowienia z nadzieją, że trafi się jakiś leszcz. Niestety, bez rezultatu. Były tylko płocie.
Gdy lód puścił około stu metrów od brzegu, a środek był jeszcze pokryty tak zwanym rzeszotem, to w wolnej od lodu przestrzeni rybacy już stawiali sieci. Od nich zbierałem informacje, które skrupulatnie notowałem. Jednego roku mieli w sieciach po kilkadziesiąt leszczy i były to sztuki naprawdę duże. Co dziwne, najwięcej leszczy było w tych sieciach, które stały blisko brzegu. Następnego roku o tej samej mniej więcej porze (połowa marca) ci sami rybacy albo nie łowili leszczy wcale, albo się trafiały im tylko pojedyncze sztuki i to daleko od brzegu, w dodatku kilka metrów pod powierzchnią, a nawet przy samym dnie.
Takie obserwacje prowadziłem całe lata. Analizując potem notatki z wczesnej wiosny chyba tę zagadkę rozwiązałem, bo zacząłem łowić po kilka sztuk dzień lub dwa po tym, jak lód znikał z jeziora całkowicie. Ale nie co roku. Dlaczego? Otóż sądzę, że zależało to od charakteru zimy. Gdy przebiegała łagodnie, pokrywa lodowa nie była zbyt gruba i – co najważniejsze – nie zamarzła rzeka, która przepływa przez jezioro (nie jest istotne, czy taka zima była długa, czy krótka), leszcze cały czas doskonale brały spod lodu. Dlatego wiosną w ogóle nie podchodziły do brzegów. W tym czasie i rybacy w sieciach ich nie mieli. Widocznie leszczom wystarczały jeszcze zasoby energii nagromadzone podczas zimowego żerowania.
Bywały jednak zimy tak długie i ostre, że zamarzała nawet rzeka. W takich przypadkach leszcze żerowały najwyżej przez miesiąc. Potem brania stawały się coraz rzadsze i delikatniejsze, aż wreszcie zanikały całkowicie. Gdy jednak nadeszła wiosna i zaczęły puszczać brzegi, to ten, kto się zorientował w sytuacji i dokładnie wyczuł czas i miejsce (lód puszcza najprędzej na północnej i północno-zachodniej stronie zbiornika), połowił sobie do syta. Duże stada leszczy różnych roczników wchodziły dosłownie w trzciny, nawet na półtorametrową wodę. Dokładnie się więc sprawdziły informacje uzyskane od rybaków.
Rodzaj zanęty nie odgrywał wówczas większej roli, wystarczył pęcak, rozgniecione ziemniaki, płatki owsiane z dodatkiem zapachu. Warunek – trzeba było wejść w woderach do wody i łowić na skraju trzcin do głębokości trzech metrów. Nawet zerwane sztuki nie płoszyły pozostałych. Dobre brania nigdy jednak nie trwały dłużej niż 3 dni. Potem leszcze nagle znikały. Jeszcze przez kilka dni dokładnie obserwowałem, co się dzieje przy brzegach i dalej na wodzie. Doskonale wiedziałem, że wreszcie się pokażą. Wystarczyło, żeby temperatura wody doszła do 5 st. C, a w piękny, słoneczny poranek, przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca, na cichej wodzie zaczęły się pokazywać kręgi, z których wyłaniały się potężne, czarne grzbiety leszczy. Ten wspaniały widok aż zapierał oddech.
Wraz z leszczami pojawiała się ogromna ciekawość: skąd one podchodzą do powierzchni przy tak niskiej temperaturze wody? Łowić z łodzi jeszcze nie wolno, ale popływać przecież nikt nie zabroni. Tylko wyczekać na piękną słoneczną pogodę przy spokojnej wodzie. To, co kilka razy w ciągu ostatnich lat zaobserwowałem lub może lepiej przeżyłem, zostanie mi przed oczami na zawsze. Wypływałem na jezioro tuż przed wschodem słońca tam, gdzie zwykle spławiały się leszcze.
Stałem tak łodzią bez ruchu, na całkiem cichej wodzie. Za pierwszym razem, gdy słońce oświetliło już większą część jeziora, nagle poczułem się tak, jakbym połknął kołek długi od gardła do pięt. Zupełnie mnie zamurowało. Ze dwa – trzy metry od łodzi z jednej i drugiej strony (obracałem tylko oczami), mniej więcej metr pod powierzchnią, zobaczyłem ogromne stado leszczy. Na pewno było ich więcej i były dalej, ale mój wzrok już nie sięgał. Płynęły bardzo powoli na północ. Co chwilę kilka sztuk odrywało się od stada. Zbliżały się do powierzchni, jakby chciały pokazać, jakie są piękne. I zaraz znikały. Trwało to kilkanaście minut.
Jeżeli na drugi dzień też była pogoda, wypływałem ponownie, żeby sprawdzić, w jakiej najbliższej odległości od brzegu leszcze przepływają na tej samej, niewielkiej głębokości. Było to jakieś 50 metrów, ale spławiały się tylko te, które miały do brzegu nie mniej niż 100 metrów. Dlaczego? Tego jeszcze nie wiem. Wtedy było dla mnie ważne, że są na odległość rzutu. I jak tu nie spróbować? Na szczęście pogoda się utrzymywała.
Przygotowałem zestaw z mocno dociążonym spławikiem. Rzucałem tam, gdzie wcześniej z łodzi widziałem stado najbliżej brzegu. Przez pierwsze dwie godziny złowiłem trzy piękne leszcze na półtorametrowym gruncie. Wtedy pazerność wzięła górę i postanowiłem zanęcić smużącą zanętą. Miękkie kulki rzuciłem procą w miejsce, gdzie miałem brania. No i stało się – leszcze zniknęły. Powtarzałem takie próby wielokrotnie i zawsze z jednakowym skutkiem. Zaraz po zanęceniu był koniec łowienia. Czyżby leszcze bały się samej zanęty? Bo raczej nie chlapnięcia. Przecież zestaw też nie robił hałasu, gdy opadał na wodę, chociaż żyłkę hamowałem palcem.
Kiedyś to sprawdzę z łodzi i na pewno opiszę. Znam leszcze od lat. Wiem jak potrafią wyprowadzić wędkarza z równowagi, a potem nagle go zaskoczyć, kiedy jest na to najmniej przygotowany. Dlatego tak szybko z nich nie zrezygnuję. Zresztą znam się z nimi już od dziecka.
Bogdan Barton