piątek, 26 kwietnia, 2024

SZCZĘŚLIWY WOREK

Było to w pierwszym roku wojny. Rodzina, zaniepokojona wizytą, zresztą przypadkową, gestapowców – wysłała mnie z domu. Wyjechałem na Zamojszczyznę, do Komarowa Lubelskiego, na piękne Roztocze, tam, gdzie przed wojną spędzałem wakacje.

Mieszkałem w pobliżu miejscowego wędkarza, ogorzałego, potężnego chłopa, nazywanego pogardliwie “próżniakiem”. Szybko doszliśmy do porozumienia, sprawę przesądziły haczyki, które nosiłem w kieszeni wraz z jedwabnym przyponikiem.
Ale gdzie tu woda, gdzie tu ryby? Na torfowiskach, panie, tam gdzie kopią torf, w dołkach …

Wybraliśmy się w trójkę, schodząc w rozległą dolinę. Po drodze wycięliśmy kijki leszczynowe i skacząc z kępy na kępę dotarliśmy na miejsce. Kwadratowe lub prostokątne stawki z czarną wodą, obrosłe tatarakiem, wyglądały zachęcająco. Szybko zmontowaliśmy nasze prymitywne wędki i rozpoczęło się czekanie. Towarzyszący nam brat kolegi (pierwszy raz w życiu na rybach) kucnął z książką na pryzmie torfu.

Brania były częste, ale nie powodowały bicia serca, skubała drobnica, karaski, takie na żywca, małe linki, płotki, okonie. Było tego sporo, ale nie cieszyło.

Nagle pełną skupienia ciszę zakłócił potężny plusk i krzyk Lucjana, któremu książka wpadła do wody. Nim dobiegliśmy do niego stał, przecierając okulary, nad wyszarpniętym z wody, ogromnym, złocistym karasiem. Wierzył, że tak jest zawsze, że to nie fuks, nie przypadek – prosił o założenie robaczka, “bo musi złowić jeszcze jedną rybkę … “

W maju przeniosłem się do Wożuczyna, na plebanię księdza Bryłowskiego, który zaangażował mnie do odrestaurowania obrazów w ołtarzach. Spokojna praca w starym, barokowym kościele, świetna kuchnia i w pobliżu płynąca Huczwa – zdawało się, że niczego do szczęścia więcej nie potrzeba. Wybrałem się zaraz nad rzekę, zaciąłem sporego karpia, pomógł mi go wyholować mały pastuszek, ale dowiedziałem się, że ta część rzeki włączona została do akwenu hodowlanego i że z łowienia nici.

Ale wieś dowiedziała się o mojej pasji i zjawił się Lewczuk. Był małomównym, spokojnym, filozoficznie usposobionym “próżniakiem”. Jego wędka to było istne cudo – wypieszczone, pracowicie wystrugane, złożone z trzech części. Dolnik świerkowy, wspaniale wysuszone, lekkie drewno, część środkowa była z leszczyny, moczonej w gnojówce i rozciąganej podwieszonym kamieniem. A końcówkę stanowił pręt jałowcowy, elastyczny i amortyzujący nagłe wypady ryb. Wyposażenie uzupełniał spławik z kory topolowej i kordonek z przyponem jedwabnym i dużym haczykiem – “panie, duży haczyk, duża ryba … “

Lewczuk nosił buty długie, nieprzemakalne, z wszytym pęcherzem, tyszowieckie, bo tylko w Tyszowcach je wyrabiano. Zagryzał pierogiem, a pierogi na Zamojszczyźnie wypiekano z serem i kaszą gryczaną.

Proboszcz wyjrzał przez okno. – “Oho, rybaki się schodzą, czy to nie do pana, panie Andrzeju? Tak, umówiłem się z Lewczukiem, obiecał zaprowadzić mnie na karpie.”

Zabrałem sprzęt i wyszedłem. Dogonił mnie proboszcz i wcisnął pod pachę jakiś płaski pakunek. Szliśmy szybko wzdłuż rowu, przez który można było swobodnie przeskoczyć, a który rozszerzał się stopniowo, drugi brzeg zaczął się oddalać, pojawiły się mostki, rów okazał się starym korytem Huczwy, rzeczyskiem.

Wreszcie Lewczuk przystanął. – “Tu zaczniemy … ” – powiedział. Sprawdziłem pakunek – był to duży worek. Tak dowcipny księżulo dworował sobie z wędkarzy. Usiadłem na worku, doskonale zabezpieczał przed wilgocią, ale przy zmianie stanowiska zapomniałem o nim i musiałem się wracać. Wyjaśniłem Lewczukowi powód, wysłuchał mnie uważnie, nic nie mówiąc.

A karpie jak nie brały, tak nie brały. “Nie głodne, nie gryzą … ” – popatrzył na worek – “wrócimy przez cegielnię” – było mi wszystko jedno, choć droga powrotna zapowiadała się na długi spacer.

Przy cegielni była duża glinianka. Nieapetyczne, błotniste brzegi, częściowo zatopiona grobła i kompletny brak roślinności zniechęcał do zarzucenia wędki. A właśnie tu Lewczuk szykował się do łowienia. Rozwijałem swoją wędeczkę, gdy już holował kolejnego karasia srebrzystego, dłoniaka. Gdy swojego pierwszego chciałem umieścić w siatce, usłyszałem – “we worek, panie, we worek!”
I rozpoczęliśmy szaleńczy wyścig. Starałem się nie zostawać w tyle, ale Lewczuk łowił o wiele więcej. Było już ciemno, gdy zakończyliśmy rzeź, a worek był do połowy pełny. Znajomy właściciel cegielni przygotował bryczkę, z trudem umieściliśmy nasz połów i pojechaliśmy na plebanię.
– “Honorowe te rybaki, nawet pożartować nie można … “


Andrzej Will


To ostatnia  Gawęda Spławikowca. Andrzej Will zmarł 14 stycznia. Był z nami od pierwszego numeru ze swoja gawędą, pomocą, dobrą radą. Pozostał żal, że tak krótko oraz pamięć o wspaniałym człowieku i wędkarzu.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments