piątek, 29 marca, 2024
Strona głównaHistoriaNa początku był "Leszcz"

Na początku był “Leszcz”

W książce Josephine Tey “Tam piaski śpiewają” jest scena, w której lekarz namawia bohatera, by odpoczął „na zielonej trawce”.
… – Czy ma pan jakieś hobby?
– Nie – odparł krótko Grant.
– A co pan robi na urlopie?
– Chodzę na ryby.
– Na ryby? – powiedział psycholog.
– I pan uważa, że to nie jest hobby?
– Oczywiście że nie.
– Więc co to jest według pana?
– Coś pośredniego między sportem a religią
Ta definicja była zawsze bardzo mi bliska. A wędkuję już siedem dziesiątków lat – od pierwszego okonia, wyciągniętego z Prosny na własnoręcznie skleconej wędce. Z Powstania Warszawskiego Niemcy wywieźli mnie do obozu we Wrocławiu. Po kapitulacji “Fesstung Breslau” nie wróciłem do stolicy, pokusa była zbyt silna – miasto pięciu rzek czekało!

Rzeki pełne były ryb, mimo trwającego cztery miesiące oblężenia, bomb i pocisków artyleryjskich wpadających do Odry. Złowienie kilkukilogramowego leszcza lub szczupaka nie przedstawiało· specjalnych trudności, choć ryby codziennie głuszyli granatami i minami radzieccy żołnierze. Szczupaki gromadziły się pod jazem na kanale burzowym, tuż przy ulicy Kochanowskiego. Tutaj długo ćwiczyłem rzuty poczciwym Heintzem i trofiejnym kołowrotkiem na którym nawinięty był kordonek. Zanim doszedłem do wprawy – co trzy rzuty szczupak!

Wkrótce odrzuciłem spinning; dużo więcej emocji dostarczała spławikówka na delikatnym zestawie. Przechytrzyć rybę! Leszczami obdzielałem sąsiadów lub wędkarzy, którym się nie powiodło.

Wędkarzy przybywało. W tych pierwszych latach spotykało się jedynie “nawiedzonych”, ogarniętych pasją wędkarską. Byli to ludzie mili, życzliwi, prawdziwi wędkarze, którzy nie poddali się powszechnej gorączce szabru. Dopiero później pojawiły się watahy kłusowników, mięsiarzy.

Przyszedł czas na przyjęcie form organizacyjnych. Założyliśmy Towarzystwo Wędkarskie “Leszcz”, a następnie Polski Związek Wędkarski, który rozrastał się w pięciu kołach. Integracja środowiska następowała powoli i opornie. Podział był wyraźny. Na organizatorów, ofiarnych działaczy, wiernych etyce sportowej i – dzikusów, niechlujnych mięsiarzy, “przymusowych” członków PZW, kłusujących z kartą wędkarską. Na zebraniach otwartych, w wypowiedziach pełnych demagogii wyrażali pretensje do zarządu za to, że nic nie łowią: “ryb nie ma, zarząd nie zarybia, a przecież płacimy składki”.

Pogodziło wszystkich zagrożenie ekologiczne. Na masowe zatrucia pierwsi zwrócili uwagę wędkarze. Nasze alarmujące wołania zostały zbagatelizowane – “Cóż ci Wędkarze, im tylko rybki w głowie, a my tu budujemy potęgę przemysłową”.

Ileż idiotyzmów popełniono, ileż zbrodniczych pomysłów wcielono w życie – wszystko bez oczyszczalni ścieków, oczywiście. W krajach uprzemysłowionych stosowano zasadę, że zakład pobierający wodę do produkcji ma ujęcia tej wody poniżej ujścia własnych ścieków. Wprowadzenie u nas tego pomysłu zlikwidowałoby skutecznie cały Polski przemysł.

Bezsilni obserwowaliśmy stałą degradację środowiska. l jeszcze sporo zatrutej wody upłynęło, nim pojawił się termin “ekologia”. Ale jeszcze wcześniej, nim chemia zapanowała w przyrodzie – odkryłem Widawę. Urocza rzeka, ze zdolnością do samooczyszczania się, z silnym nurtem i rybami – ach, jeszcze dziś mi się śnią!

Woda była krystalicznie czysta,na płyciznach żółcił się piaseczek, widać było przepływające stada leszczy i płoci, czasem przesunął się ciemny, wrzecionowaty kształt. Było cudownie!

Wieczorami spławiały się brzany. Z potężnym furkotem wyskakiwały w rozbryzgach wody, przyspieszając rytm pracy serca. Wiosną ciągnęły w górę stada świnek, rzeka była pełna jasnych blasków, to świnki żerowały, kołysząc się na boki. Jazie i certy miały swoje ulubione stanowiska w okolicach mostów. Klenie polowały na wszystkie pływające drobne przedmioty w dołkach poniżej progów. Cmokania drobnicy, zbierającej owady z powierzchni wody, od czasu do czasu skotłowanie, mały wir – to kleń upolował chrabąszcza.

I cisza, ze świadomością że jesteśmy w samym środku życia!

Jeździliśmy raniutko, pierwszym pociągiem do Świniar, po drodze z krzaków tarniny zbieraliśmy zziębnięte chrabąszcze i rozchodziliśmy się, każdy w swoje upatrzone miejsce. Jeździła nas mała gromadka wypróbowanych smakoszy, zwolenników rozkoszowania się wędkowaniem w samotności. Czekając na pociąg na peronie małej stacyjki jeszcze raz przeżywamy w opowiadaniach dzień, jakże piękny.
Hej, łza się w oku kręci … ANDRZEJ WILL

Kiedy przed ponad dwudziestoma laty drukowaliśmy, w pierwszym „Wędkarzu Polskim”, wspomnienie znanego wrocławianina, artysty plastyka, Andrzeja Willa, nie sądziliśmy, że osiemnaście lat później zamieścimy na naszych łamach artykuł poświęcony początkom wędkarstwa na ziemiach odzyskanych.

Na dokumenty z tamtych lat natrafiła w Archiwum Państwowym Pani Grażyna Trzaskowska. Badając je namalowała nam obraz jakże inny od tego który był w pamięci Andrzeja. Gdyby żył powiedziałby zapewne – „świat wędkowaniem stoi”. Nic więc dziwnego, że zbył, kilkoma słowami, trudy ponoszone przy zakładaniu „Leszcza”. Dla niego, jeżeli sprawa miała tak zwane drugie dno, było ono mało ważne. Po prostu, należało trudności pokonać by spokojnie wędkować z przyjaciółmi.

Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments