wtorek, 30 kwietnia, 2024

CZARTOWSKIE

Zbliżał się świt, z zakątków jeziora powoli zaczęły wypełzać poranne mgły, ostatnia chwila, by zająć się tym, po co tu przyjechałem. Z pomocą nowego znajomego i jego latarki…

Kiedyś trafiłem nad leśne jezioro zwane przez miejscowych Czartowskim i było ono godne swej nazwy. Trzydzieści hektarów wody czarnej jak piekielna smoła, pionowe i wysokie na 10 metrów brzegi porośnięte lasem mieszanym z przewagą sosny, na całym jeziorze przy brzegach sterczały z wody czubki brzóz i olch – pozostałość po czasach, gdy poziom wody był znacznie niższy. Zejście na stanowisko, a niewiele ich było, wymagało odwagi i alpinistycznych umiejętności. Ci, którzy już tego dokonali, mogli liczyć na przyzwoitego szczupaka i okonia, pod warunkiem że udało im się ominąć niezliczone zaczepy, których bez traktora ruszyć by się nie dało.

Tym, co to duszę na ramieniu noszą, nie radziłbym samotnych wypraw nad to jezioro. Ciemną nocą lub podczas porannych mgieł wyłaniające się z wody gałęzie do złudzenia przypominają potężne ramiona i szpony tego, o którym mowa w nazwie jeziora. Podobno wtedy nawet najodważniejszym włosy dęba stają, a serce się z piersi wyrywa.

Posłuchajcie, co mnie nad ową wodą spotkało: węgorz na rekord Polski!

Był początek sierpnia. Wieczorami powiewało już chłodem, a rano świat spowijały gęste mgły. Na wysokim brzegu rozpaliłem niewielkie ognisko, otuliłem się peleryną i ułożyłem do snu.

Obudziła mnie… cisza! Było niewiarygodnie cicho. Ognisko dawno zgasło, a krzyk nocnego ptaka, zapewne puszczyka, zabrzmiał w tej ciszy jak wystrzał. Zerwałem się na równe nogi, zaplątałem we własną pelerynę i, jak to dzisiaj mówią młodzi, zaliczyłem glebę. To mnie ostatecznie obudziło. Wstałem, spojrzałem na jezioro i – oniemiałem. Na drugim brzegu jeziora wisiał nad lasem ogromny księżyc, a jego czerwonawy odblask wypełniał jezioro jakby żywym ogniem. Skojarzenie z diabelskim kotłem było nieodparte.

  • Pięknie, co? Kolega też na rybki? – rozległo się nagle za moimi plecami.
    Nie skoczyłem wtedy z wysokiego brzegu do jeziora wyłącznie z obawy przed owym piekielnym ogniem w wodzie. Jeszcze przez dłuższą chwilę drżałem, ale to chyba z zimna. Wreszcie ochłonąłem na tyle, by móc w miarę sensownie porozmawiać z moim nocnym gościem. Okazało się, że od kilku dni biwakuje nad jeziorem i usiłuje złowić zębatego. Miałem takie same plany, więc trochę z nim pogadałem, a później z radością przyjąłem od niego żywca.

Zbliżał się świt, z zakątków jeziora powoli zaczęły wypełzać poranne mgły, ostatnia chwila, by zająć się tym, po co tu przyjechałem. Z pomocą nowego znajomego i jego latarki udało mi się bez szwanku zejść po stromym brzegu i zająć w miarę wygodne stanowisko. On po prostu wspaniałomyślnie odstąpił swoje, a sam przeniósł się kilka metrów dalej. Zmontowałem zestawy, na jedną wędkę założyłem darowaną płoć, na drugą pęczek gnojaków i rozsiadłem się wygodnie na zwiniętej pelerynie.

  • Panie kolego! – dobiegało przez mgłę. – Co z panem do jasnej ….? Mam rybę życia, a pan śpi zamiast pomóc mi ją podebrać.
    Nie bardzo wiedziałem, z której strony dochodziło jego wołanie, bo mgłę, która mnie otaczała, można było kroić nożem. Jakoś w końcu do niego dotarłem. Solidny kij był wygięty w pałąk, gorzowska czterdziestka napięta do granic wytrzymałości, prawa ręka wyciągnięta w kierunku jeziora.
  • Tam! – zachrypiał. – Będzie pół godziny, jak się z nim męczę, a pan tak chrapie, że liście z drzew spadają.
  • Dobra, dobra, mów pan, co jest na kiju, bo nic nie widać.
  • Żebym to ja wiedział! Z początku myślałem, że zębaty, ale teraz… Teraz to myślę, nie uwierzysz pan… Myślę, że to węgorz. Mieszkam tu blisko od lat i nie słyszałem, by ktoś tutaj wyciągnął węgorza, ale to nie może być nic innego. Przez moment mgła się podniosła i widziałem, jak próbuje się okręcić wokół drzewa.

Natychmiast przyszły mi do głowy historyjki o zwyczajach węgorzy, którymi raczyła mnie mama, kiedy po szkole wybierałem się nad jezioro lub rzekę.

  • Nie ma się co certolić, jeżeli to węgorz, to trzeba go siłą brać – błysnąłem znajomością tematu.
    Raz ryba, raz on odzyskiwał kilka metrów żyłki. Dziwiło mnie, że nie było słychać plusków, ale mogła je tłumić mgła albo też ryba była jeszcze głęboko.
    Mgła jednak zaczęła powoli rzednąć, od czasu do czasu można było co nieco dojrzeć. Rzeczywiście, z głębin wyłaniała się głowa tajemniczej ryby – też byłem pewny, że to węgorz – a w wodę spiralnie wkręcało się jej ciało. Miał facet rację, to była ryba jego życia, a ja dodatkowo byłem pewien, że na haku wisi rekord Polski. Nie powiedziałem mu tego, żeby go dodatkowo nie stresować.
    Nawet teraz nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdybym go wtedy opuścił. Przynajmniej miałby o czym opowiadać, a tak obiecałem mu wtedy, że dopóki żyję, nikt się o jego wyczynie nie dowie.

Upłynęło jeszcze kilka długich jak ta noc minut, mgła się podniosła i z wody wyłoniła się potężna, lekko skręcona stalowa lina. Gdyby ją zmierzyć i zważyć, rekord Polski jeszcze przez następne pokolenie nie byłby zagrożony.

Po latach postanowiłem znów pojechać nad Czartowskie. Wędkowaniu mogłem poświęcić tylko jedną noc. Znajomi, u których się zatrzymałem, dawali głowę, że nocami można tam nałowić leszczy i sandaczy. Starsza pani, babcia znajomego, widząc wieczorem, że się sam na ryby wybieram, obwieściła mi tajemniczym głosem: “Boccie się panie na się, tam diobły cuda wyprawiają”.

Do samochodu ładuję wędki, fotel, świetliki, kukurydzę, pinki, leszczową zanętę, sygnalizatory, siatkę – i znów jestem nad Czartowskim. Sam jak okiem sięgnąć. Jezioro takie jak wtedy, ale nie całkiem, bo znacznie brudniejsze. Wszędzie widać ślady po biwakowiczach i pożal się Boże “wędkarzach”. Te pozostałości pozwoliły mi ze stuprocentową pewnością stwierdzić, jakie zanęty i przynęty tutejsze ryby lubią najbardziej, które stanowiska dają gwarancję złowienia okazu, gdzie łowią smakosze poszczególnych gatunków wódki.

Do wieczora miałem kilka niewielkich płoci i leszczyka, który wrócił do wody po rodziców.

Przezbroiłem zestawy, na spławiki założyłem sygnalizatory, na haczykach powiesiłem płotki, zarzuciłem i oddałem się marzeniom. Rozparty w fotelu, wspominałem czasy, kiedy musiał go zastąpić kamień, deska lub zwinięta peleryna. I jak to trzeba było wytężać wzrok, żeby wieczorem dostrzec branie. A dzisiaj świetlik i po kłopocie.

Rozmarzyłem się. Nagle z oddali usłyszałem jakiś skowyt. Psy to czy wilki? Chyba wilki, bo zaczynają swój piekielny koncert. Wyje jeden, drugi, trzeci – nawołują się zapewne na wspólne łowy. Dziwne, słyszę ich wycie tuż nad sobą. Oglądam się i widzę je na tle rozświetlonego księżycem nieba. Wataha.

Już wiem. To na mnie zamierzają zapolować. Ponad sto kilo tłustego mięska, będą miały ucztę. Ale nie sprzedam tanio skóry. Jaka szkoda, że wieczorem nie rozpaliłem ogniska, odpadła pierwsza deska ratunku. Ale przecież jest inna, a właściwie są inne. Drzewa!
Bez namysłu wskakuję na najbliższe, w miarę grube i wysokie, a w dodatku liściaste. Sadowiąc się wygodnie na grubej gałęzi, jak w fotelu, słyszę jakiś dziwny, stłumiony warkot. Wytężam słuch i własnym uszom nie wierzę. To stary bóbr ochoczo zabrał się do piłowania mojego drzewa! Do sąsiedniego mam za daleko, żeby przeskoczyć. Nie zginę zagryziony ich siekaczami, lepiej się utopić – myślę i przechylam drzewo w stronę jeziora. Pada z trzaskiem, podnosząc fale na wodzie. Wstaję i klnąc na czym świat stoi, mokry od głowy po pas, słyszę śpiew sygnalizatora.

Józef Michałczak
Kamienna Góra

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments