sobota, 20 kwietnia, 2024

KLENIOWA ZEMSTA

Zdzisiu Mordęga był w miasteczku postacią wyjątkową. Znali go tu wszyscy, bo na swym żółtym komarku niemal codziennie wyruszał na wędkarskie wyprawy. Był również kłusownikiem, o czym także wszyscy wiedzieli, łącznie ze stróżami prawa. Łapany wielokrotnie, płacił mandaty i grzywny i po pewnym czasie wracał do tego niecnego procederu. Kochał ryby. Bez względu na to, w jaki sposób do niego trafiały. Jeżeli brały na wędkę, nie myślał o kłusownictwie, gdy jednak żerowały słabo, przychodziły mu do głowy głupie myśli.

Wędkarzem był niezłym, choć za bardzo przywiązywał się do wysłużonego sprzętu i starych, podobno sprawdzonych przynęt. Mimo dość młodego wieku był konserwatystą. Obojętnie gdzie łowił, w rzece czy w jeziorze, zawsze zanęcał pęczakiem i kukurydzą i zawsze w tej samej ilości, tzn. naraz sypał pół blaszanego wiadra po marmoladzie. Pora roku również nie miała dlań żadnego znaczenia. Wielu wędkarzy tłumaczyło mu, że przez to przekarmia ryby, ale on nie słuchał. Zasłaniał się wynikami, a te miał dość dobre.

Z pewnością byłyby jeszcze lepsze, gdyby zechciał choć trochę unowocześnić i urozmaicić swój wędkarski warsztat. To samo tyczyło się sprzętu. Wielokrotnie klejone rosyjskie baty, które sam przycinał, oraz charczące delfiny, również po przeróbkach, nie zawsze pozwalały mu wyciągnąć dużą sztukę, która się akurat znalazła na haczyku.

Poza tym Zdzisiu Mordęga był mitomanem. Tworzył nieprawdziwe historie. Jeśliby porównać procent ryb przez niego złowionych do zerwanych, to wyniósłby on 20:80. Znaczy to, że aż 80 ryb na sto nasz bohater zrywał. Ba, ale jakich ryb! Ogromnych, największych, rekordowych, przy których jego żyłka o średnicy 0,35 mm na przyponie pękała jak nitka! Niektóre z tych potworów wysnuwały 100 metrów żyłki w 10 sekund albo uciekały na drugi brzeg rzeki i tam urywały się w korzeniach. Jeszcze inne nasz bohater tracił przez to, że pękała mu wędka. Słuchacze tych opowieści ze współczuciem kiwali głowami, przytakiwali, by za plecami szydzić z tych jego zerwanych ryb, bo tak naprawdę owych morderczych walk z potworami nikt nie widział.

Po raz pierwszy spotkałem Zdzisia w połowie lat siedemdziesiątych. Łowiłem okonki w niewielkiej rzeczce wypływającej z jeziora. Zdzisio wraz z kolegą łowili żywca, tzn. nie tylko żywca. Ów kolega szedł w woderach korytem uderzając kijem w wodę, a Zdzisio stał 20 metrów niżej z ogromną podrywką i unosił ją, kiedy widział zbliżającą się ławicę. Ile tam było ryb? Dla mnie, 10-letniego wówczas chłopca, ogrom.

  • Co, mały, biorą? – zapytał swym skrzekliwym głosem, drapiąc się w ryżawą, krótko przystrzyżoną brodę. Miał wówczas jakieś 25 lat, ale wyglądał poważniej.
  • Parę okonków złowiłem.
  • Parę okonków – powtórzył. – No to łap mały, łap. Tutaj dużo nałapiesz.
    Zarzucił podrywkę na plecy i pomaszerował wraz z kolegą dalej łowić “żywca”.

Przez kilka następnych lat spotykałem go często. Nie można powiedzieć, żeśmy się zaprzyjaźnili, ale lubiłem przebywać w jego towarzystwie. Chociaż jego opinie często kłóciły się z moimi, chociaż wiedziałem, że kłusuje, to jednak ujął mnie swoimi opowiadaniami o rybach. Umiał i lubił o nich mówić. Z początku łykałem wszystkie jego historie o tych olbrzymach, w miarę dorastania nabierałem do nich dystansu, ale że były opowiadane z pasją – słuchałem ich z zaciekawieniem.

Mordęgę najczęściej można było spotkać nad rzeką. Za miastem, na kilometrowym zakręcie było takie miejsce, w którym do Warty wpływa strumień. Jakieś 50 metrów poniżej tego dopływu Zdzisiu wybudował sobie ostrogę. Jak on to mówił – tamę. Nazwoził trochę kamieni, pościnał gałęzie. Przez kilka dni walczył z szybkim prądem, w końcu jednak zablokował nurt na jakieś siedem metrów. Woda opływała ostrogę i za nią zwalniała. W ten sposób Zdzisiowi udało się stworzyć świetne, spokojne łowisko. Łowił tam sporo płoci, leszczy, krąpi, zdarzały się nawet karpie i sandacze. Oczywiście jak to w przypadku naszego Zdzisia bywało, najwięcej ryb mu się zrywało.

Fama o tym miejscu szybko się rozniosła. Każdy chciał choć przez chwilę tam połowić, ale Zdzisiu nie pozwalał. Albo wyzywał na czym świat stoi, albo też siedział całymi godzinami, czym skutecznie odstraszał potencjalnych “podławiaczy”. Łatwiej radził sobie z miejscowymi, gorzej z przyjezdnymi turystami, którzy nie wiedzieli, że to jest miejsce Zdzisia. Najbardziej oporny letnik musiał się zapoznać z pompką od Zdzisiowego komara, dopiero wtedy spasował.

Pewnego dnia, a chodziłem wówczas do jednej z ostatnich klas szkoły średniej, Zdzisiu mnie zaczepił.

  • Słuchaj – mówił – za kilka dni będziesz miał wakacje. Ostatnio znów jakichś baranów spotkałem na moim miejscu. Cały dzień przecież nie mogę tam siedzieć. Może byś ty łowił z rana, a ja wieczorem?
    Pomysł Zdzisia był dość logiczny. On jako konwojent (od 5 rano rozwoził chleb do okolicznych sklepów) nie mógł łowić wcześnie, ja miałem wtedy czas. Byłem jednak zdziwiony zaufaniem, jakim mnie obdarzył, z natury bowiem był nieufny, u każdego wietrzył podstęp i złe zamiary. Wyraziłem zgodę na taki układ i zarazem zobowiązałem się przestrzegać Zdzisiowych ograniczeń zanętowych, czyli “żadnych pyrów i proszków ze sklepu”.

Były to chyba najrybniejsze wakacje w moim życiu. Nałowiłem sporo płoci, krąpi i leszczy. Moim łupem padł także 2-kilowy sandacz.
Pod koniec lipca odwiedził mnie kuzyn Marcin. Przyjechał z rodzicami tylko na jeden dzień i koniecznie chciał sobie połowić. Był kilka lat ode mnie młodszy i dopiero się uczył wędkarskiej sztuki. Mieliśmy zaledwie kilka wolnych godzin, więc postanowiłem, że pójdziemy nad rzekę w Zdzisiowe miejsce. Trochę się obawiałem, wszak zbliżało się południe i złamałbym umowę, ale pomyślałem, że jak przyjdzie, to się przeniesiemy na inną główkę.

Pogoda dopisywała. Od kilku dni było niemal bezwietrznie, słonecznie i ciepło, ale nie upalnie. Po kilkunastu minutach marszu dotarliśmy nad rzekę. Miejsce Zdzisia było wolne. Na przynętę mieliśmy czerwone robaki i ugotowanego w ostatniej chwili ziemniaka. Po drugiej stronie dwóch wędkarzy łowiło na bardzo popularną w tych stronach gruntówkę bez spławika. Ta dość prymitywna metoda była czasami skuteczna, zwłaszcza gdy się łowiło leszcze, sandacze i sumy. Przez godzinę nie mieliśmy żadnego brania, podobnie jak i “gruntowcy”. Próbowaliśmy na różnej głębokości i w rozmaitej odległości od brzegu. Dopiero po dwóch godzinach ryby zaczęły delikatnie skubać. Na robaki złowiłem trzy krąpie, a
Marcin niewymiarowego leszczyka (kiedyś leszcze miały wymiar ochronny). Ziemniaki jako przynęta okazały się nieskuteczne, wszystkie ryby złowiliśmy na robaka.
Około szóstej pojawił się Zdzisiu. Delikatnie kucnął za nami.

  • I co, biorą?
  • Eee – odrzekłem – Tylko krąpie. Chyba jeszcze za ciepło.
  • No, prawda. Trochę ciepło, ale za pół godziny powinno się ochłodzić. – Tym zdaniem dał nam do zrozumienia , że za pół godziny to właśnie on w tym miejscu powinien łowić.
  • Możesz rozkładać wędki, Zdzisiu – odrzekłem. – My się za kilka minut zwijamy.
  • Dobra, dobra. Łapcie sobie. Mnie się na razie nie spieszy. – Zdzisiu udał dobrodusznego wujka i położył się na trawie.

Słońce właśnie powoli dotykało szczytów sosen po drugiej stronie rzeki, kiedy Marcin cicho się odezwał.

  • Chyba mi bierze.
    Spojrzałem na jego spławik. Stał na granicy nurtu i spokojnej wody lekko się kołysząc. Zatopił się do połowy i w tym położeniu zaczął się przesuwać na środek nurtu. Branie zauważył Zdzisiu.
  • Czekaj, jeszcze nie tnij. – Spławik oddalał się coraz bardziej wyciągając żyłkę. Stwierdziłem, że już nie ma na co czekać.
  • Tnij – syknąłem. Rosyjski teleskop wygiął się gwałtownie i tak już pozostał. Kuzyn zaciął coś dużego. Ryba odbiła w lewo w dół rzeki, jednocześnie zagrał nieprecyzyjny i nierówny, jak zwykle, hamulec skalara. Po wysnuciu jakichś dziesięciu metrów żyłki ryba zatoczyła półkole, płynąc pod prąd. Marcin kręcił cały czas korbką kołowrotka trzymając jednocześnie rybę na tej samej długości żyłki. Spojrzałem na Zdzisia. Leżał niewzruszony paląc papierosa. Był dziwnie obojętny.
  • Spokojnie, Marcin, to chyba leszcz – powiedziałem. – Przykręć trochę hamulec.
    Po kilkunastu sekundach ryba zaczęła kołować coraz bliżej brzegu. Wreszcie ją ujrzeliśmy. Rzeczywiście był to spory leszcz. Wyłożył się na bok i powoli zbliżał do brzegu. Kiedy go dotknąłem, obudził się w nim jeszcze duch walki. Przewinął się gwałtownie i odbił na kilka metrów, ale było to wszystko, na co w tym dniu było go stać. Już bardzo zmęczonego ująłem w dłonie i wyrzuciłem w trawę. Marcin dygotał nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Jak się później okazało, leszcz ważył 1,8 kg i była to, jak dotychczas, jego największa ryba.
  • Niezły, co? – spojrzałem na Zdzisia.
  • No, może być – odburknął. – Chyba jużeście dość nałapali – ostentacyjnie zaczął rozwijać wędkę. Śmiać mi się chciało z biednego Zdzisia. Żeby tak zostać upokorzonym i to w swoim miejscu!
  • Chyba się na mnie nie obraziliście, przecież ryby są wszędzie.
  • Jasne, Zdzisiu, masz rację, ryby są wszędzie, dlatego pójdziemy w inne miejsce.

Jeszcze nie chciało mi się wracać do domu. Mieliśmy przed sobą jakąś godzinę łowienia. Przypomniałem sobie o główce, którą dwa tygodnie temu nęciłem. Znajdowała się 100 metrów w dół rzeki od Zdzisiowego miejsca. Niespecjalnie tam brały i po tygodniu się zniechęciłem. Coś mnie jednak na nią ciągnęło. W nowym miejscu prąd był szybki. Długa ostroga zbudowana z kamieni była mniej więcej w połowie przerwana. Przeskoczyliśmy na jej górną część i zaczęliśmy łowić. Pokroiłem ziemniaka i wrzuciłem kilkanaście kostek blisko szczytu ostrogi, przy samym prądzie.

Marcin był jakiś rozkojarzony. Przerzucał zestaw z miejsca na miejsce, podchodził do siatki oglądać swojego leszcza, słowem już na dzisiaj miał dosyć. Odwróciłem się. Przez gęste krzaki wikliny zobaczyłem, jak Zdzisiu zarzuca właśnie drugą wędkę. Może i jemu dopisze dziś szczęście? – pomyślałem. W tym właśnie momencie mój spławik gwałtownie zniknął pod wodą. Naprężona żyłka szarpnęła szczytówkę. Kiedy wziąłem wędkę do ręki, spławik wyskoczył. Zaciąłem, ale już za późno.

  • Co to było? – zapytał zdumiony kuzyn.
  • Nie mam pojęcia – odparłem szczerze. – Może karp?

Postanowiłem założyć większy haczyk i większy kawałek ziemniaka. Teraz trzymałem wędzisko w rękach, czujnie wpatrując się w spławik. Po dziesięciu minutach branie się powtórzyło. Zaciąłem natychmiast. Mój prawie trzymetrowy spining aż jęknął i niebezpiecznie się wygiął. Ryba jak torpeda ruszyła pod prąd. Drżącymi rękami skorygowałem hamulec. Po gwałtownym ataku jej impet osłabł. Nie była chyba tak duża jak myślałem. Wolno przyciągnąłem ją do główki, czując miarowe, pulsujące szarpnięcia. W pierwszej chwili myślałem, że to karp, ale teraz…

Kiedy doholowałem ją na spokojną wodę, ryba ruszyła w moim kierunku. Błyskawicznie zwinąłem żyłkę, żeby zniwelować luz. Jednocześnie odkręciłem hamulec. Zgodnie z moimi przypuszczeniami ryba po zetknięciu z płycizną gwałtownie zawróciła i gdyby hamulec był mocniej przykręcony, raczej bym ją stracił. Po dwóch minutach wyślizgnąłem ją na piaszczysty w tym miejscu brzeg. Okazało się, że to kleń! Haczyk miał wbity w podniebienie, ale tak lekko, że lada moment by się wyhaczył.

Ale dzień – wyszeptał kuzyn – szkoda, że muszę dzisiaj jechać.
Holując rybę nawet nie pomyślałem, że to może być kleń. Od kilku lat bowiem nikt w tej okolicy klenia nie złowił. Trzymając go w dłoni wpadłem na nieco złośliwy pomysł.

  • Posłuchaj, Marcin. Weźmiesz tego klenia i pójdziesz do Zdzisia. Zapytasz, co to jest za ryba, kleń czy jaź. Powiesz, że ja nie jestem pewny.
  • Ale to kleń, prawda?
  • Tak, to jest kleń.
  • No to po co mam tam iść? – zapytał, ale zaraz się uśmiechnął. Chyba zrozumiał, po co go tam wysyłam.
    Usiadłem na kamieniu obserwując łowiącego Zdzisia. Po dwóch minutach z krzaków wyłonił się Marcin z rybą. Zdzisiu nagle wstał i zaczął wymachiwać rękami. Coś krzyczał, ale dokładnie nie słyszałem. Kuzyn szybko się oddalił. Przybiegł po chwili zdyszany.
  • Sam mogłeś iść – powiedział z wyrzutem. – To wariat.
  • Nie rozumiem.
  • Zapytałem jak kazałeś, a ten wpadł w szał. ”Na ryby chodzą, a na rybach się nie znają” – krzyczał. – “Książkę sobie kupcie z rybami, a nie zawracajcie d..y. Pewnie, że to kleń, przecież nie rekin!”. Coś tam jeszcze mówił, ale uciekłem – zmęczony kuzyn usiadł na kamieniu obok mnie.

Wyjątkowo zadowoleni wracaliśmy z połowu. Obie ryby były mniej więcej tej samej wagi (w domu okazało się, że kleń jest o 10 dkg mniejszy). Udało się utrzeć nosa niezbyt miłemu tego dnia Zdzisiowi. Wraz z Marcinem wzięliśmy sobie do serca jego słowa, że ryby są wszędzie.
Oczywiście, mój Zdzisiu, miałeś absolutną rację. Ryby są wszędzie.

Wiesław Stułka

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments