W styczniowym “WP” napisałem, że dziadek Szuryn jest tak samo nieprzewidywalny jak nasze jeziora. Bo kto to widział, żeby nęcić okonie?! A dziadek nęcił. Tak mi przynajmniej mówił. Zapowiedziałem, że to sprawdzę, ale nie musiałem. Dziadek sam, z własnej woli i inicjatywy, zaprosił mnie na to niezwykłe wędkarskie widowisko.
Namówić mnie zimą na łowienie okoni spod lodu?
To się mogło udać tylko jednemu wędkarzowi: dziadkowi Szurynowi, którego wszyscy moi czytelnicy już dobrze znają. Z początku stawiałem opór.
- Po co mnie ciągniesz na te swoje okonie? – zapytałem. – Przecież wiesz, że szybko się znudzę.
- Nie znudzisz się – zapewnił dziadek. – Tylko nie zabieraj ze sobą aparatu fotograficznego.
Tym mnie zaskoczył, ale postanowiłem to jego tajemnicze życzenie uszanować.
Następnego dnia byliśmy nad jeziorem już o świcie, lecz zamiast iść na górki lub inne okoniowe miejsca, dziadek mnie pociągnął na przepływ. Tak nazywamy tu krótki odcinek Brdy, który łączy dwa jeziora: Szczytno Duże i Szczytno Małe. Przepływ prawie nigdy nie zamarza, przylegające do niego kawałki obu jezior też nie. - No dobra – mówię. – Miejsce jest dobre, ale tu trzeba mieć wodery.
Dziadek nie odpowiada, tylko włazi w trzciny, chwyta jakąś linkę i wyciąga coś z jeziora. Po chwili widzę, że to bęben ze starej pralki. Już się domyśliłem, w czym rzecz. W bębnie ma schowane żywce. Ale na żywca łowił wtedy, kiedy na jeziorach nie było lodu. Nie kazał mi brać aparatu, teraz ten żywiec… Nie, to niemożliwe, żeby dziadek robił coś wbrew przepisom i swoim zasadom. - Jak masz zamiar łowić okonie na żywca – mówię – to ja się wyłączam.
- Bądź cicho – odparł – i podaj mi wiaderko z wodą.
No to się uspokoiłem, bo już wiedziałem, że jednak wszystko będzie w porządku, ale po co mu ten żywiec? Dziadek tymczasem wsypał kilkadziesiąt malutkich krąpików do wiaderka i poszliśmy w stronę środka jeziora. Kiedy się zatrzymaliśmy, powiedział tylko: - Kuj tutaj dziurę, ale taką, jak kujesz na leszcza. I ją wyczyść.
- Dziadek – odpowiedziałem. – Szczytno to ja znam jak własną żonę i wiem, że w tym miejscu jest 21 metrów głębokości. Czego ty chcesz tu szukać?
- Chcę tylko z powrotem wypuścić żywca do jeziora.
- A te blaszki, które mi kazałeś zabrać i przywiązywać do mojej ukochanej leszczowej wędki?
- Nie gadaj, kuj!
Kiedy już zrobiłem, co chciał, kazał mi usiąść na wiaderku trochę dalej, ale nie za bardzo. Na tyle, żebym przerębel dobrze widział i sięgnął do niego wędką. - Dwóch wędkarzy łowiących w jednym przeręblu? – mówię. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałem.
– No to jeszcze mało widziałeś – spokojnie skomentował dziadek. Małym plastykowym sitkiem zagarnął z wiaderka kilkanaście żywczyków i faktycznie wypuścił je do przerębla. - I co, łowimy? – zapytałem.
- Siedź i czekaj – powiedział i zapalił papierosa. Po kilkunastu minutach znowu wpuścił do przerębla kilkanaście rybek.
– Teraz się nie ruszaj, tylko zaglądaj do przerębla – powiedział cicho, ale zdecydowanie. Wyprostowałem się nieco i wyciągnąłem szyję jak żyrafa. Pod nami było dwadzieścia kilka metrów wody, a jakiś metr pod lodem, może i płycej, widziałem jakieś przemykające ogromne cienie. – Boże kochany, dziadek, to przecież okonie albo ich mutanty! – chciałem krzyknąć.
Dziadek jednak dał mi znak, żebym był cicho i pokazał, co mam zrobić z wędką. Odwinął ze swojej klepki dwa metry żyłki. Na jej końcu dyndała mała dwukolorowa blaszka z dwoma haczykami. Lewą ręką delikatnie rzucił ją do przerębla, ale wędkę trzymał w prawej ręce z tyłu, za plecami. Na napiętej żyłce błystka wisiała w przeręblu kilkanaście centymetrów pod wodą. - Patrz uważnie, bo zaraz będziesz robił to samo. Tylko mocno trzymaj wędkę! – powiedział cicho dziadek. Teraz zaczął powoli wpuszczać błystkę coraz niżej pod lód. Kiedy wyciągana stopniowo zza pleców wędka znalazła się jakieś pół metra od przerębla, tak nią szarpnęło, że z wrażenia dziadek aż poczerwieniał. To zaś, co po ciężkich zmaganiach wyjął na lód, wprawiło mnie w zdumienie. Był to okoń tak wielki i garbaty, że dwiema rękami bym go nie objął.
– Teraz ty – kiwnął na mnie dziadek. Cicho wrzuciłem taką samą błystkę do przerębla i pomału spuszczałem coraz niżej. Miałem ją już półtora metra pod lodem, ale nic się nie działo. - Lekko podciągnij do góry i szybko opuść – podpowiedział mój przyjaciel. Ledwo wędką ruszyłem, coś tak w nią uderzyło, że o mało nie wyleciała mi z ręki.
- Co to, do cholery, łódź podwodna? – krzyknąłem, a dziadek tylko zarechotał. Ja do góry, a to coś na dół, potem w bok i znowu w dół. Aż wreszcie zobaczyłem i wyjąłem okonia jak potwora.
Dziadek ponownie zanęcił i od razu wpuścił blaszkę, ale teraz o dwa metry głębiej. I nastąpiła powtórka z rozrywki. Na lodzie lądowały kolejne garbusy. Na zmianę – raz jego, raz mój. Po ośmiu sztukach dziadek powiedział: - Dość. Teraz się pochyl, ale pomału, i zaglądnij z bliska do przerębla. – I wpuścił resztę żywczyków. Było ich tyle, że całą dziurę zakryły. Kiedy doszły już do siebie, zaczęły schodzić pod lód, a tam działo się coś niesamowitego. Wielkie okonie – a było ich kilkanaście – tak w tę drobnicę tłukły, że niektóre rybki wyskakiwały z powrotem na lód. A okonie za nimi.
Teraz dziadek zaczął mi tłumaczyć, o co chodziło.
W takich głębokich miejscach okonie zawsze stoją kilka metrów nad dnem, a te największe nawet przy samym dnie. Złowić je bardzo trudno. Na byle blaszkę nie dadzą się skusić, już prędzej na dużą mormyszkę. Niektórzy tu czasami po kilka tym sposobem wyciągali, ale dopiero wtedy, gdy zmienili żyłki. Dopóki stosowali te swoje pajęczyny (dziesiątki, 0,10 mm – przyp. BB), to mało kiedy z takiej głębiny doholowali okonia do przerębla. Zrywali je już po kilku metrach.
Natomiast żywca garbusy szybko wykrywają. Chyba wzrokiem, bo gdy świeci słońce, już po chwili są u góry i uderzają w samym przeręblu.
Czasami na dwóch – trzech się kończy, bo szybko się płoszą i już nie wracają. Dziś mieliśmy farta bardzo dużego, bo dawno nie złowiłem tylu naraz. Na kolację to nam chyba wystarczy (owszem, wystarczyło aż nadto, bo razem ważyły 5,5 kg – przyp. BB).
Bardzo rzadko tak łowię, bo złośliwym nie przetłumaczysz, że wszystko jest w porządku, przecież na wędce mam blaszkę, a nie żywca! Dlatego nie kazałem ci brać aparatu. Tacy zawsze widzą to, co chcą zobaczyć, a nie to, co powinni. Najgorsi są strażnicy. Dla nich wędkarz to łatwy łup, bo nie ucieka. Za płotkę mniejszą o milimetr portki by z niego ściągnęli. A jak się cieszą, kiedy mogą zabrać sprzęt i postraszyć kolegium! Tymczasem za ich plecami kłusole tłuką szczupaki aż dzwoni, ale oni nie będą ich przecież gonić po lasach. Już nie wspomnę o pseudorybakach, bo ich to chyba nic nie obowiązuje, żadne limity, okresy ani wymiary.
Tu dziadkowi przyznaję rację, bo prawie codziennie jestem na jeziorze i widzę, jak tak zwane brygady rybackie tłuką rybę aż dudni. Siatki stoją dzień i noc i tylko wędkarze klną, gdy o nie zahaczają. Czy gospodarstw rybackich żadne przepisy nie dotyczą? Czy Państwowa Straż Rybacka nie powinna się nazywać Straż Wędkarska? Bo przecież nie kontroluje rybaków, tylko na wędkarzach się wyżywa.
Bogdan Barton