piątek, 19 kwietnia, 2024

ZA WCZEŚNIE

Wsiedliśmy do pontonów i ruszyliśmy. Kazał mi płynąć za sobą. Elektryczne silniki nie mąciły ciszy…

Lubił się nim chwalić, choć był o niezazdrosny jak o dziewczynę. Najchętniej zawiązałby mi opaskę na oczach, żebym nie mógł tam trafić ponownie, ograniczył się jednak, hamowany dobrym wychowaniem i przyjaźnią, do podróży nocą. W bór skręciliśmy z szosy w środku prostej ściany lasu w jedną z przecinek i jechaliśmy leśnymi duktami kołując – jak sądzę – nie z potrzeby, lecz z chytrości, żeby jeszcze bardziej to wszystko zagmatwać. Było zupełnie ciemno, kiedy zatrzymał samochód na niewielkiej polance opadającej lekką, ale wyczuwalną pochyłością w stronę jeziora.

Za wcześnie było łowić, więc rozpaliliśmy ognisko i w migotliwej żółtoczerwieni jego poświaty oczekiwaliśmy brzasku, pompując pontony i rozpakowując sprzęt. Chłód jesiennej nocy podpełzał od pleców i było cicho jak w wiejskim kościółku podczas żniw.

Zza jeziora z rzadka odzywały się byki, dorastające i nie dopuszczane jeszcze do rykowiska samce, które nie zaznały tej nocy zaspokojenia popędu ani ambicji, lekceważone przez milczących już teraz władców stad. W takim chłodzie przedranka nawet zimne piwo smakuje gorzej i pije się je źle, nie z pragnienia, lecz dla zabicia czasu.

Świt zjawił się niespodzianie i był jak zawsze tym samym cudem początku, narodzin, światła. Wsiedliśmy do pontonów i ruszyliśmy. Kazał mi płynąć za sobą. Elektryczne silniki nie mąciły ciszy i nie bełtały głęboko spokojnej powierzchni wody. Słaby kilwater szybko rozmywał się w pierwotną gładź śpiącego jeszcze jeziora. Płynęliśmy po łuku, bo jezioro było wielkim rogalikiem, skręcającym od naszej polany, położonej przy jego końcu, stale w prawo. Odległość od brzegu do brzegu zmieniała się nieznacznie, nie przekraczając zwykle ćwierci kilometra.

Kiedy Tadeusz podniósł dłoń, wyłączyłem silnik, bo to był wcześniej umówiony znak. Miałem łowić stąd i z powrotem do naszego obozowiska na mojej połowie jeziora. Najpierw wybrałem sobie namierniki przy brzegach. Na prawym był nim wiatrołom sosny, na lewym wielki kamień, ledwie umoczony w wodzie dolną krawędzią. Nie miałem żadnego z dawna ułożonego planu jak łowić. Patrzyłem na różowiejące nad lasem niebo tam, gdzie wzejdzie słońce, i rozmyślałem o taktyce. Okoń i szczupak – mówił Tadeusz – a jest ich tyle, jak w żadnej innej wodzie.

Na okonia postanowiłem poczekać, aż zdradzi swą obecność. Wziąłem twardszy i dłuższy kij ze srebrnym gnomem. Do prawego brzegu miałem koło czterdziestu metrów. Gnom pomknął przez powietrze niewysokim łukiem i lekko wszedł w wodę niemal tuż przy brzegu. Zamknąłem kabłąk od razu i z opuszczoną nad samą powierzchnię szczytówką poprowadziłem blachę bardzo wolno, żeby nie odrywała się zbytnio od dna. Przeszła może piętnaście metrów, gdy nastąpiło pobicie. Było dość ostre, ale bez gwałtownego przyhamowania, więc pomyślałem, że to sztuka co najwyżej średnia. Szedł kilka metrów pokornie, a potem zrywał halsując to w prawo, to w lewo, tym ostrzej, im bardziej się do mnie zbliżał.

Z krótkiej żył-ki wmanewrowałem go do podbieraka i nie biorąc do ręki uwolniłem z kotwiczki szczypcami. Zapięty był na dwa groty tkwiące w boku wargi. Groty dały się łatwo wyprowadzić z otworów. Odłożyłem szczypce z błystką, a podbierak zanurzyłem w wodzie i odwróciłem o sto osiemdziesiąt stopni. Przez chwilę stał przykryty siatką, jakby zdziwiony, potem wolnym ruchem pogrążył się w toń. Dochodził do siedemdziesięciu centymetrów, więc musiał mieć koło trzech kilogramów. Tadeuszowa opowieść, dotąd jawiąca mi się jako fikcja, zyskiwała wymiar rzeczywisty. Nie była to jeszcze pewność, ale zachęta do wiary. Jeżeli taki jest początek…

Postanowiłem sprowokować to jezioro, zmusić je do odpowiedzi prawdziwej. Rzuciłem gnoma niemal w to samo miejsce. Teraz zamknąłem kabłąk jeszcze później, badając głębokość, i poprowadziłem blachę tak samo leniwie. Trwało to krótko. Na dziesiątym lub dwunastym metrze pobicie. Mniejszy. Tym razem zapięty na trzy groty. Chwytam kotwiczkę szczypcami za troisty trzonek i unosząc na niej szczupaka powoli przekręcam ją grotami w górę, a potem lekko potrząsam. Wychodzą z tkanki, a on opada na dno siatki. W wodzie miota się, kiedy odwracam podbierak, i ucieka natychmiast.
Dwa rzuty, dwie ryby i to w odległości kilku metrów od siebie. Korci mnie, żeby wyczerpać to miejsce do końca. Wbrew rozsądkowi, wbrew doświadczeniom, rzucić tam jeszcze raz i wyholować albo przynajmniej poczuć na grotach kotwiczki trzeciego. Wiem, że to niemożliwe, i równocześnie chcę tego. Nie jest to pazerność ani naiwny upór, lecz przechodząca w wiarę nadzieja, że ten trzeci tam stoi.

Gnom poszybował troszkę wyżej niż chciałem. Jest teraz w moim łowieniu niecierpliwość, emocja oczekiwania na to nieprawdopodobne i tkwiąca gdzieś głęboko, nie dopuszczana do pełnej akceptacji ufność, że to pobicie będzie. Prowadzę możliwie najwolniej, byle nie ciągnąć blachy po dnie. Ciągle na pusto. Wiem już, że moja przynęta zaczyna się wolno wznosić ku powierzchni i nie mogę nic na to poradzić, bo jeżeli jeszcze zwolnię, przestanie wabić. Będzie pusty, myślę i wtedy właśnie uderza. Rejestruję ruch mojej ręki, która jakby oddzieliła się ode mnie i jest niezależnym bezmyślnym automatem. Sama unosi wędzisko i odchyla je w tył z taką właśnie szybkością i na taki dystans, jak trzeba. Nie ufam jej i dla pewności docinam. Teraz nie pozwolę już sobie na żadne mechaniczne odruchy.

Szczupak chodzi głęboko przy dnie i jest silny. Oddaję mu żyłkę skokami polegając na amortyzacji zestawu. Tę amortyzację tworzą pozbawiona już samowolności moja ręka, hamulec kołowrotka, wędzisko i żyłka, przy takiej długości elastyczna – mam go dwadzieścia metrów od burty. To wszystko musi być idealnie zgrane, jeżeli mam go pokonać. Jest z pewnością duży, może nie wielki, lecz to już jest przeciwnik, z którym trzeba się liczyć, bo jego masa przekracza wytrzymałość żyłki. Ma typową szczupaczą taktykę: hals w prawo, hals w lewo i zamiast kolejnego zwrotu zryw do tyłu. W tych halsach trochę odpoczywa, ale zaraz potem marnuje energię na bezładną ucieczkę.

Szczytówkę mam zanurzoną w wodzie, żeby mu utrudnić wyjście do powierzchni, bo to jego jedyna rzeczywista szansa. Jeśli uda mu się wyskoczyć nad wodę i w tym skoku potrząsnąć łbem, ciężka bezwładnością blacha może się wypiąć. Bo chociaż jego żywiołem jest woda, tu, w powietrzu, byłby kilka razy szybszy. Ale on woli pobliże dna. Światło płytkiej wody jest tym, czego unika nawet nie przestraszony, a mroczna głębia zdaje się być azylem.

Nie mogę się decydować na krótki, silny hol. Nie zakotwiczony ponton nie jest stabilny. Kręci się na wodzie jak zeschnięty liść na wietrze i podbieranie zeń ryby jeszcze walczącej nie bywa łatwe. Pozwalam mu więc uciekać i ściągam go na pół dystansu, cały czas kontrolując mniej więcej równomierne napięcie, które go męczy. Skutek jest taki, że się wzajemnie do siebie zbliżamy. Ucieczki i halsy są coraz krótsze, choć ciągle jeszcze operuje w pobliżu dna. Nie będzie to możliwe do końca. Pode mną jest osiem do dziesięciu metrów i muszę zacząć go podciągać. Idzie z wyraźnym oporem próbując ucieczek w głąb. Zmuszam go do wysnuwania żyłki, kiedy rusza do dna, i czekam na wyczerpanie.

Podchodzi do powierzchni siedem – osiem metrów od burty. Nie ma siły, by wyskoczyć nad wodę i potrząsnąć łbem, a w chwilach odpoczynku zaczyna pokazywać złotozielony, pręgowany bok błyszczący w porannym słońcu. Teraz jego manewrem obronnym stają się krótkie młynki. Właściwie nie są to nawet młynki, jakie potrafi kręcić pstrąg, on się raczej przewija pod powierzchnią wody. Bardzo wolno skracam żyłkę. Wolę, żeby resztki energii potężnych mięśni wyładował z dala ode mnie, póki jeszcze rozciągliwość dłuższego odcinka żyłki działa na moją korzyść. Kiedy wkładam do wody podbierak, on jest trzy metry od burty i daje się naprowadzić nad zatopione ramiona napinające siatkę. Wypełnia ją zwinięty i bezradny, bo jest znacznie krótsza od jego potężnego ciała.

Tego oczywiście nie zamierzam wypuścić. Odkładam wędzisko, unoszę nieco siatkę, by głowa wystawała mu nad powierzchnię wody, i dwoma uderzeniami pałki ułatwiam mu przejście w ciemność. Ma na pewno więcej niż osiem kilogramów i około dziewięćdziesięciu centymetrów. Kotwiczka dwoma grotami wbita jest w przednią wargę, co się szczupakom rzadko zdarza, bo one na ogół nie atakują ofiary od tyłu. Wypinam ją i przyglądam się mu przez chwilę z niezrozumiałym dla tych, którzy tego nie doświadczali, poczuciem zwycięstwa. Moraliści zapewne uznają satysfakcję ze śmierci za coś niskiego, może nawet niegodnego człowieka cywilizowanego. Będą o tym rozprawiać z pozycji przypadkowego widza, oglądającego z trybuny grę, której nie kibicuje. Dla każdego łowcy ta chwila jest spełnieniem, dowartościowaniem, radością i terapią i być może właśnie łowi tylko w oczekiwaniu, że ona kiedyś znów się powtórzy. Zabicie ryby to akt praktyczny, należący do innego porządku. Staje się ono czymś oczywistym, instrumentalnym i przez to nieistotnym w odczuwaniu chwały zwycięstwa. To nie z zabicia – jak powierzchownie sądzą kibice – płynie ta radość, lecz z poczucia własnej wyższości i jest tym, co starożytni Grecy nazwali katharsis – oczyszczeniem.

Potem martwego zapinam na wielką agrafkę i na krótkiej lince troczę za sobą do rufy pontonu. Nie wiem, czy będę jeszcze dzisiaj łowić. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze wypłynę na wodę tego zazdrośnie strzeżonego jeziora.
Przyglądam się jezioru i widzę, jak lekki wiatr wolno pcha mój ponton w stronę obozowiska.

Piotr Calisty

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments