środa, 24 kwietnia, 2024

UROKI ŁOWISKA

NOCNE WIZYTY
Wataha przeszła skrajem szuwarów ścieżką wydeptaną tuż przy kępie olch. Po kilku minutach przez same szuwary coś, niby walec, zaczęło się przewalać w moją stronę. Po chwili nastąpiła cisza. Zaświeciłem latarką tam, skąd niedawno dochodził dziwny hałas. W odległości około sześciu metrów ode mnie stał okazały odyniec. Podrażniony światłem latarki postawił chyb, ostrzegawczo chrząknął, a jego małe świece zdawały się pytać: „A ty tu czego?”.

Wystraszony jego wojowniczym wyglądem szybko zgasiłem latarkę. Może wyczuł mój strach i pełen pogardy postanowił nie zawierać ze mną bliższej znajomości, dość że po chwili z hałasem oddalił się tą samą drogą, którą przyszedł. Został po nim jedynie wydeptany w szuwarach korytarz.

Z lasu dochodziły pohukiwania puszczyka, na podmokłej łące i w szuwarach harcowały jakieś gryzonie, nade mną bezszelestnie przelatywały nietoperze, wzdłuż brzegu cichutko przepływały piżmaki… Nagle powietrze przeszył zachrypnięty okrzyk przestraszonego lelka. Z trzcin po drugiej stronie jeziora tubalnym głosem odpowiedział mu niemy tylko z nazwy łabędź. Tylko pod powierzchnią wody najwyraźniej obowiązywała nocna cisza.

Polowałem na węgorza, ale nie pogardziłbym karpiem, gdyby przypadkiem trafił na moją wędkę i zdecydował się połknąć rosówkę. Tymczasem zanosiło się na to, że tę noc spędzę wyłącznie na podpatrywaniu i podsłuchiwaniu przyrody.

Wreszcie około północy na jednej z wędek dostrzegłem zdecydowane branie. Ryba wysnuła kilka metrów żyłki i przymurowała. Kiedy ponownie ruszyła i wybrała luz na żyłce, zaciąłem. Rozpocząłem hol. To mógł być karp, bo ryba walczyła jak na karpia przystało. Jednak po kilku minutach zaczęła się poddawać. To nie jest karp – przemknęło mi przez myśl. Wyholowałem ją na płytką wodę i kiedy zamierzałem ją podebrać, na taflę jeziora padł snop światła z latarki. Drgnąłem. Poczułem się nieswojo, byłem sam na zupełnym odludziu… Tymczasem wcale nie wrogo brzmiący męski głos zapytał:

  • Karp?
  • Duży sandacz – odpowiedziałem. – Ma jakieś cztery kilogramy.

Wyniosłem sandacza w podbieraku na brzeg i wtedy zlustrowałem mojego nocnego gościa. Był w uniformie leśnika i w pełnym rynsztunku. – Zauważyłem tu światło latarki – mówił – i przyszedłem, a raczej się zakradłem, by sprawdzić, czy nie grasują kłusownicy. Jestem już w takim wieku, że nie żałuję straconych nocy – powiedział pół żartem. – Właściciel jeziora uprzedził mnie o pana obecności, ale nie przypuszczałem, że to pan zapuścił się na noc na Dziki Brzeg – tak nazywają tę zarośniętą część jeziora tubylcy – mając do dyspozycji mnóstwo wygodnych i suchych miejsc do wędkowania.

Leśnik szybko zaakceptował mnie jako partnera do rozmowy, w czym mu troszeczkę pomogłem moją herbatą „z duchem”. Opowiedziałem, jak trafiłem na to miejsce i dlaczego akurat tu postanowiłem wędkować. Wspomniałem także o wizycie odyńca, który nie tylko nie bał się człowieka, ale szukał z nim kontaktu (a może zaczepki), rozwodziłem się na temat złowionego przed chwilą sandacza, który na przekór wszystkim i wszystkiemu wziął na leżącą na dnie rosówkę… Rozmawialiśmy aż do świtu. Była to jedna z moich najprzyjemniejszych wędkarskich nocy.

Jeszcze kilka razy odwiedziłem to jezioro, leśnika i gospodarza. Niedługo potem obaj, krótko po sobie, umarli, a gospodarstwo wraz z jeziorem przejął syn. Nad jeziorem zaczęły się pojawiać prymitywne domki i eleganckie dacze oraz hordy „młodych dzikich”. Dla wędkarza szukającego ciszy, spokoju i kontaktu z przyrodą to nieduże jezioro po prostu się skończyło.

ZACZEPKI I KOLIZJE
W kilkanaście lat później trochę z sentymentu, a trochę z ciekawości pojechałem nad to jezioro przypomnieć sobie stare, dobre czasy. Na miejscu byłem około osiemnastej z postanowieniem, że będę wędkować do południa następnego dnia. Nad wodą przybyło daczy, na wodzie pomostów i łódek. Był to czas wakacji, więc na brzegach było wyjątkowo głośno. Poszedłem na swoje dawne miejsce na Dzikim Brzegu. Sądziłem, że tam, w szuwarach, wśród tysięcy komarów, nie niepokojony przez nikogo, będę mógł wędkować do rana, a kiedy głośne towarzystwo z dacz i biwaków wreszcie zapadnie w głęboki sen, już w pełnym spokoju posiedzę do południa. Liczyłem oczywiście także na udany połów. Rozstawiłem wędki i słuchałem głosów gawiedzi. Im bardziej się ściemniało, tym bardziej potęgowały się wrzaski, wycia i piski. Płonęły ogniska, a w powietrzu krążyły przekleństwa. W moim zakątku było spokojnie. Przed inwazją pobratymców strzegła mnie armia komarów. Tak mi się wydawało.

Około północy z jeziora zaczęły dochodzić do mnie głośne rozmowy osobników obu płci. Kiedy zaczęły się stawać coraz wyraźniejsze, nie zrażony tą sytuacją karp postanowił zaabsorbować moją uwagę swoimi trzema kilogramami wagi. Energicznie pociągnął, a potem poluzował żyłkę zawracając do brzegu i zaplątując się w sitowie i leżącą w nim gałąź.

Kiedy się z nim mocowałem, widoczna od dłuższego czasu w blasku ognisk łajba znalazła się niebezpiecznie blisko mojego stanowiska i płynęła prosto na moje wędki. Grzecznie poinformowałem jej załogę o swojej obecności i poprosiłem o zmianę kursu. No i sobie „nagrabiłem”… Operowałem wędką starając się nie stracić karpia i jednocześnie odpierałem słowną napaść na moje pochodzenie, wykształcenie, a nawet przynależność partyjną. Na szczęście dżentelmeni nie odważyli się na desant, zaś damy zadowoliły się ordynarnym pyskowaniem i po kilku minutach odpłynęli. Odetchnąłem! Karp, który nie wykorzystał tych kilku minut zamieszania, znalazł się na brzegu, a ja się powoli uspokajałem.

Po godzinie czwartej miałem jeszcze jedno branie. Tym razem złowiłem kilogramowego lina. Mimo to z wyprawy nie byłem zadowolony. Zakończyłem wędkowanie już o ósmej. Miałem aż nadto wrażeń i psychicznie nie czułem się najlepiej. Cały czas niemal obsesyjnie wyobrażałem sobie, kim są rodzice tych młodych ludzi. Z ulgą wyruszyłem w drogę powrotną.

W samochodzie odprężyłem się zupełnie i uświadomiłem sobie, że nie pamiętam, abym na łowisku dokonał jakichkolwiek przyrodniczych spostrzeżeń. Albo znad tego jeziora uciekło wszystko, co żyło, albo ja podświadomie byłem skoncentrowany na czymś zupełnie innym. Jedno było dla mnie jasne: nad to jezioro nie wrócę już nigdy!

Co zaś do owych nocnych małolatów, to już następnego dnia znałem ich nazwiska i wiedziałem, z jakich wywodzą się domów. Wszyscy byli uczniami renomowanego liceum. Dzisiaj niektórzy z nich zajmują eksponowane stanowiska w biznesie.

NOWA SAMOTNIA
Zacząłem więc szukać nowego zacisznego miejsca gdzieś nad wodą, nad którą nie trafili lub której masowo nie okupują mieszkańcy miast. Przejechałem setki kilometrów, zapuszczałem się w nieuczęszczane, często zarośnięte trawą i ledwo widoczne trakty.

Któregoś dnia – była to późna jesień zeszłego roku – drogą zniszczoną, pełną dołów i kamieni, dojechałem do znajdujących się za lasem ruin domostwa i gospodarskich zabudowań, zarośniętych krzewami czarnego bzu i dzikiej róży. Za chaszczami, w obniżeniu terenu, w odległości trzydziestu metrów od dawnego obejścia, zaczyna się tam ols kryjący w sobie nieduży staw o powierzchni około jednego hektara. Od strony ruin do brzegu stawu jest tylko jedno w miarę pewne dojście. Blisko stawu olchy się kończą, a niewielki obszar podmokłego terenu zajmuje szuwar turzycy. Na brzegu butwieje bardzo stara łódź. To znak, że kiedyś były tu ryby. Łudzę się, że są i teraz, chociaż mam też obawy, czy zimowe przyduchy nie spowodowały w wodzie spustoszenia.

Staw nie ma regularnej linii brzegowej, woda wdziera się między kępy olch tworząc rozlewiska i pojedyncze bajora. Nie ma też typowej dla otwartych zbiorników wysokiej roślinności przybrzeżnej. Nigdzie nie zauważyłem żadnych świeżych ludzkich śladów. Nie ma choćby najdrobniejszych śmieci!
Jestem więc dobrej myśli. Jeżeli nie ma ludzi, a są ryby, będę mieć swoją samotnię. Jeżeli nie ma ryb, wrócę na swoje etatowe duże jezioro i kanały. Jednego jestem pewien: na pewno są tu roje komarów. Ale z tą plagą nieźle sobie radzę.

Andrzej Remlein

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments