Oprócz mnie i Zenona wszystkie szczegóły tej historii znał jedynie mój brat, pracownik zakładu mięsnego w sąsiednim miasteczku
Idę o zakład, że z tej samej wody, o tej samej porze roku, w tych samych godzinach wyciągniemy dwa razy tyle co wy. Pod warunkiem, że wydłubiecie choć jedną sztukę. Bo zero razy dwa to też zero – gruby Franc zarżał tak donośnie, jakby mu się przypomniało jedno z jego nielicznych świadectw szkolnych. A mnie coś podrzuciło: – Taaak?! No to zakład stoi. Mój amerykański multiplikator z 400-metrowym zapasem żyłki zero cztery przeciwko twojej… twojemu… Co ty właściwie możesz postawić?
- Spawarka może być?
- Spawarka? – osłupiałem. – Po co mi spawarka? A zresztą, przecież tu nie o jakieś gadżety idzie, ale o honor. Niech będzie. Stawiam mój superkołowrotek przeciwko twojej spawarce, że ja i Zenon dokopiemy tobie i obecnemu tu Zbylutowi w wadze złowionych ryb – powstałem dzierżąc kufel, żeby podkreślić powagę wyzwania. – I zrobimy to jutro. Proponuję nocne wędkowanie w rzece, między młynem a mostem. Wy po jednej stronie, my po drugiej, na miejscu wylosujemy. Technika dowolna. Rano w sklepie obliczymy wyniki i raz na zawsze skończy się to gadanie, kto lepszy!
Usiadłem. W pubie „Złota Kaczka” zapadła ciężka cisza. Franc i Zbylut byli kompletnie zaskoczeni.
- Stawiasz swój amerykański multiplikator?
- Stawiam.
- Z żyłką?
- Już mówiłem – dopiwszy resztkę piwa zerknąłem na Franca. Kraśniał jak tryumfator teleturnieju. Wiedziałem, że o moim multiplikatorze marzy od dawna. Był najbardziej znanym w okolicy sumiarzem.
- Zaraz, zaraz – nieśmiało zaoponował Zbylut, nieodłączny towarzysz jego wędkarskich wypraw, raczej pomagier niż partner, lecz Franc zgasił go niedbałym gestem.
- W porządku. Jutro pod młynem. O piątej po południu. Losujemy brzeg, rozchodzimy się, łowimy, a o siódmej rano, jak otworzą sklep, ryby na wagę. Tylko weź ze sobą kołowrotek!
W pięć sekund później w „Złotej Kaczce” zapanował normalny zgiełk głośnych rozmów, ale mnie już tam nie było. Wracając do domu myślałem o tym, co mi tak przyćmiło rozum. Franc był wędkarzem wyśmienitym, jednym z najlepszych, jakich znałem. No, ale klamka zapadła…
Jeszcze w przedpokoju wystukałem numer Zenona. Tego wieczora dzwoniliśmy do siebie jeszcze ze cztery razy. Zenon najpierw mnie obsobaczył, a potem uznał, że jest szansa na wygraną. Jeżeli dyskretnie włączy się w to mój brat.
Następnego dnia punktualnie o piątej podjechaliśmy pod sklep przylepiony do szczytu starego młyna. Trochę obity zielony wartburg kombi z uniesioną tylną klapą stał już nad rzeką, a oni dwaj siedzieli na zwalonym pieńku.
- Spawarka leży w bagażniku – zagaił Franc. – Pokaż kołowrotek.
- Nie traćmy czasu. Zenek, rzuć monetę. Orzeł, to idziemy na tamtą stronę. Jeżeli reszka, wybiera Franc.
- Chwila, pokaż multiplikator! – Franc nie ustępował. Wskazałem mu tylne siedzenie mojego auta. Spojrzał przez szybę i się uspokoił.
Zenek rzucił złotówkę. Orzełek. Franc na wszelki wypadek podniósł monetę i obejrzał ją z obu stron. Odetchnąłem. Franc rzucił mi krzywe spojrzenie i mruknął: – Coś mi tu śmierdzi, Zbylut. Dobrze, żeś wziął ten szperacz. Prąd pociągniemy z młyna, dogadałem się.
Zenon zbladł, ja też się zdenerwowałem, co czujny Franc zauważył: – Powiadam ci, Zbylut, oni coś tu kombinują. Ale się przejadą. Zbiórka w sklepie rano, równo o siódmej. Ważymy, zabieramy kołowrotek i do widzenia. Zbylut, idziemy!
Przejechaliśmy most, aby zaparkować auto na drugim brzegu, nieco wyższym i zakrzaczonym olszynami. Trzysta metrów poniżej naszych stanowisk, niemal pod samym mostem, siedział samotny wędkarz w ciemnozielonym sztormiaku z kapturem na głowie. Szybko rozłożyliśmy sprzęt
i zajęliśmy stanowiska blisko siebie. Pochwyciliśmy siedmiometrowe tyczki uzbrojone w zestawy na leszcza. W środek nurtu wpadły dwa ciężkie zestawy gruntowe, z rosówkami na kutych haczykach. Nasi przeciwnicy rozłożyli się na drugim brzegu nieco niżej. Oddzielało nas jakieś osiemdziesiąt, może sto metrów. Na komendę Franca Zbylut zarzucił cztery gruntówki tak, że przykryły prawie całą szerokość rzeki. Ledwie zszarzało, na drugim brzegu błysnął silny reflektor, który już po sekundzie skierował się w naszą stronę.
- Zabieraj to cholerne światło! – wrzasnął Zenon.
- Mam was na oku! – odkrzyknął Zbylut, ale odsunął od nas słup silnego światła i przegrodził nim rzekę między ich stanowiskami i naszymi.
Jeszcze przed północą mieliśmy w siatkach dwa kilowe leszcze i kilka ładnych płoci. Ale do rana było jeszcze daleko. No i zaczęło się…
Najpierw przez rzekę przeleciał ryk Franca, potem zajazgotał Zbylut. Ich reflektor zaczął chaotycznie omiatać nurt. W pewnej chwili w snopie światła zobaczyliśmy zgiętą sylwetkę Franca, a obok mignęła nam wątła figura Zbyluta, również zmagającego się z pałąkowatym teleskopem. W chwilę potem szperacz zgasł i rozległy się dwa suche trzaski. Takie odgłosy wydają pękające żyłki. Po kilku minutach rozległy się kolejne dwa trzaśnięcia, a potem długi chrapliwy ryk, którego żaden kulturalny człowiek słyszeć nie powinien.
Z porwanymi wędkami uporali się nadspodziewanie szybko. Po półgodzinie z drugiego brzegu do wody poleciał pierwszy nowy zestaw, a po kwadransie drugi i ostatni. – Oho – szepnąłem do Zenona – Franc poluje na suma. Tak jak przewidziałeś.
Światło szperacza znowu przecięło rzekę, tym razem bardzo blisko naszych stanowisk. Byłem pewien, że Zbylut zajął się wyłącznie obserwacją naszego brzegu. Gdzieś tak koło trzeciej światło reflektora zadrgało, a z drugiego brzegu doleciał nas podniecony głos Franca: – W cholerę ze szperaczem! Zwiń drugi zestaw i bierz osękę. Musi mieć ze trzy dychy…
Słuchaliśmy z uwagą odgłosów walki. Franc kilkakrotnie wchodził do wody, a potem wychodził usiłując osłabić potwora, który prawie cały czas wybierał mu żyłkę z kołowrotka i buszował gdzieś w pobliżu mostu. Po godzinie tych zmagań Franc zakomenderował: – Ustaw szperacz. Tu go wyciągniemy.
Zbylut posłusznie przestawił reflektor i oświetlił sylwetkę Franca.
- Nie na mnie świeć, tylko przede mnie! – zaryczał Franc. – I trzymaj osękę za właściwy koniec!
Świtało, gdy Franc zagrzmiał: – Znowu odjeżdża! Pięćdziesiątka jak byk!
Minęły kolejne dwa kwadranse. Było już całkiem jasno, więc wszystko widzieliśmy bardzo dokładnie. Wreszcie przyciągnęli bestię do brzegu.
- Co to ma być?! – zacharczał Franc. – Co to jest, do najcięższej cholery?! Czy ty widzisz to co ja?! Kto tu jaja sobie z nas robi?!
Mimo że dzieliło nas jakieś sto metrów wody, nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, co złowił Franc. Pod jego nogami w leniwym nurcie rzeki kołysała się bladoróżowa, średniej wielkości, martwa świnia. Spojrzałem na zegarek, dochodziła szósta dziesięć. Gdzieś za mostem rozległ się znany mi warkot odjeżdżającego samochodu.
Za kwadrans siódma zwinęliśmy nasz majdan. W siatkach podskakiwało sześć leszczy i jedenaście płoci. Razem ważyły, co pokazała potem waga w sklepie, osiem kilogramów i siedemdziesiąt sześć deko. Franc i Zbylut oddalili się zielonym wartburgiem, zanim dotarliśmy do młyna. Zdziwiona sklepowa wskazała nam ustawioną pod stolikiem starą spawarkę.
Cała ta sprawa była tematem wielu komentarzy wygłaszanych w „Złotej Kaczce” przez następne tygodnie. Franc omijał pub z daleka. Zenon i ja nie wypowiadaliśmy się na ten temat, nawet gdy nas o to natrętnie nagabywano, a najbardziej ciekawskich odsyłaliśmy do grubego sumiarza.
Oprócz mnie i Zenona wszystkie szczegóły tej historii znał jedynie mój brat, pracownik zakładu mięsnego w sąsiednim miasteczku. Bez trudu zdobył padłego świniaka średniej wielkości. Często razem wędkowaliśmy. Miał dobry ponton z elektrycznym, bezszmerowym silnikiem.
Roman Suwik