piątek, 19 kwietnia, 2024
Strona głównaHistoriaA MARENY CICHO PŁAKAŁY

A MARENY CICHO PŁAKAŁY

Janów koło Tarnopola to moja rodzinna miejscowość. Tam przyszedłem na świat, w 1922 roku. Przez Janów płynie Seret, lewy dopływ Dniestru. Kiedy po raz pierwszy poszedłem na ryby? Nie pamiętam. Może jak miałem 3, może 4 lata, ponieważ jednak z domu do rzeki było nie więcej niż 50 metrów, całe moje dzieciństwo, wszystkie zdarzenia, przygody, wiązały się z Seretem.

Rzeka miała brzegi dość wysokie, a nurt bystry i głęboki. Na dnie piasku prawie nie było, tylko kamienie. Woda była tak czysta, że można ją było pić. Żyło w niej wiele gatunków ryb. Nazywaliśmy je po swojemu, na przykład brzany to były mareny, okonie – szewce, węgorza uważano za wodnego węża. W nocy, dla żartów, wieszaliśmy węgorze na drzwiach żydowskich domów. Strasznie się na nas za to boczyli (w tradycji żydowskiej węgorz jest zwierzęciem nieczystym – red.).

Żyło w Janowie dużo ludzi biednych, ale łowieniem ryb się nie zajmowali, bo w sklepie haczyk kosztował aż 3 jajka. Dlatego woleli zbierać lebiodę niż żywić się rybami. Tylko kilku łowiło na podrywkę. Miała rozmiar 4×4 m, pałąki powyżej 3 m i drążek długi na 5 – 6 m. Nazywano ją napatką. Niektórzy brodzili i łowili sakiem, to jest siatką z dużym łukiem. Odcinek Seretu koło Janowa dzierżawili Żyd i Polak. Łowili z dwóch łodzi dość dużą i nowoczesną drygawicą.

imą mieszkańcy wyplatali z wikliny okrągłe pułapki na ryby, tak zwane węciorki, które z powodu silnego prądu obciążano kamieniem lub żelazem. Ja zawsze miałem dwa takie węciorki i do tego skład na ryby, żeby nie snęły, bo musiałem przetrzymać je do piątku, żeby na targu sprzedać. Ryby kupowali tylko Żydzi. Płacili 30 gr za kilogram. Dla chłopaka w moim wieku to było coś. Szedłem wtedy do cukierni jak panisko i nawet chłopaki z bogatszych domów mi zazdrościli.

Żyłkę i haczyki można też było kupić u kierownika poczty, który był wędkarzem. Sporo kosztowały. Haczyk nr 5, kuty, 35 groszy, a metr żyłki 15. Było to dla nas o wiele za drogo, bo za 6 – 7 jaj można było dostać ledwie 30 groszy. Radziliśmy więc sobie w inny sposób. Niedaleko naszego domu znajdował się młyn. Tam furmani godzinami czekali na mąkę, a myśmy się podkradali, żeby z końskich ogonów wyrwać parę włosów i to były nasze żyłki. Haczyki robiliśmy z rowerowych szprych i starych parasolek, a za wędkę służył kij.
Wieczorem zbieraliśmy całe pudełko chrabąszczy.

Rankiem wchodziliśmy na drzewo i patrzyli uważnie na wodę. Przy powierzchni kręciło się zawsze kilkanaście małych kleni, a pod nimi na głębinie stały olbrzymy ważące po 4 – 8 kilogramów. Rzucaliśmy po jednym chrabąszczu, wtedy małe klenie atakowały go niczym szarańcza. Gdy już odpłynęły odpowiednio daleko, zakładaliśmy na haczyk 5 – 8 chrabąszczy. Branie następowało prawie natychmiast, olbrzymi pysk wchłaniał przynętę. Szybko się zacinało i puszczało wędkę do wody. Niczym torpeda oddalała się z prądem rzeki. Potem trzeba było znaleźć wędkę z wymęczoną rybą. Niektóre klenie były tak duże, że nie mieściły się w koszach.

W Serecie najwięcej było brzan, czyli maren. Gdy w maju przypływały na tarło, to podczas kąpieli w rzece dorodne sztuki łapało się rękami. Wchodziły także do węciorka, a kiedy się je wysypywało do łodzi, płakały, zawodziły jak niemowlaczki, aż żal było słuchać. Żadna ryba tego nie robi.

W tamtych czasach nikt tam nie znał wędkarstwa podlodowego, ale przed Bożym Narodzeniem zbierali się ci, co łowili podrywkami, od brzegu do brzegu. Z góry szli naganiacze z drągami i w przeręblach szurali po dnie. Niektórzy mieli zaczepione łańcuchy i z dołów wyganiali nimi brzany. Jak siatka zamarzła, to szli do studni, bo tamta woda rozpuszczała lód. Po zakończeniu ryby zgarniano na jeden stos i dzielono sprawiedliwie między wszystkich uczestników połowu. Tak wyglądało zaopatrzenie w ryby na święta, bo w sklepie można było kupić tylko śledzie. Śmierdziały tak bardzo, że kupcy wystawiali je w beczkach przed sklep. Moje pokolenie pamięta smak śledzia, oleju z konopi i postnych ziemniaków.

W czerwcu 1936 r. spadło na naszą rodzinę nieszczęście – spalił się dom, w którym mieszkałem z matką i bratem. Ojciec był w Kanadzie. Bardzo chciał, żebyśmy do niego przyjechali. Pisał, że będzie wojna, ale nikt mu nie wierzył, rodzina zaś mówiła, że tam wcale nie jest tak dobrze i gdy wszyscy się wezmą, to dom odbudujemy własnymi siłami. Tak też się stało.

Niedługo przyszła wojna, przez Janów do Rumunii wędrowano po życie, a w drugą stronę po śmierć. Potem, jak tysiące innych, wstąpiłem do wojska. Przeszedłem od Bugu do Berlina. Byłem zwiadowcą. Bardzo mi się wtedy przydało to wszystko, czego się nauczyłem nad brzegiem Seretu. Forsowaliśmy wiele rzek, a że z wodą byłem obyty, wyszedłem cało z niejednej opresji. Kiedy moja jednostka była w Świdrze koło Otwocka, koledzy poszli na ryby z granatami. O świcie wybierali ogłuszone ryby i zostali zastrzeleni przez niemieckich snajperów. Po zakończeniu wojny znalazłem się na ziemiach odzyskanych.

Zamieszkałem w Trzebiechowie koło Sulechowa. Pracowałem w tartaku. O rybach oczywiście nie zapomniałem. Do Odry mam kilka kilometrów, a jeszcze bliżej jest Obrzyca, w której łowiłem olbrzymie szczupaki. W Odrze wędkowałem rzadko, wolałem odrzańskie starorzecza. 5-metrowym sosnowym kijem wyciągałem na rosówkę po kilkadziesiąt linów. Obecnie mieszkam sam. Żona umarła, a dzieci przeniosły się na swoje, ale często do mnie przyjeżdżają. Zięć i syn zabierają mnie na ryby. Po wylewie, jedenaście lat temu, syn zawiózł mnie nad Obrzycę. Chciałem zanęcić pęczakiem, ale gdy go wrzucałem do wody, to spadał mi przy samych nogach, po prostu ręka mnie nie słuchała. Byłem załamany. Choroba jednak ustąpiła i teraz od czasu do czasu muszę choć potrzymać wędkę w ręce, popatrzeć na wodę, nawdychać się rześkiego powietrza. Bo czym skorupka za młodu nasiąknie…

Michał Marcinow

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments