sobota, 20 kwietnia, 2024

KUMPLE

Wypłynęliśmy przed świtem, cichutko, żeby nie budzić reszty towarzystwa. Jezioro było jeszcze czarne, choć gdzieś w lesie słychać już było ptaki. Płynęliśmy starą motorówką pozbawioną silnika, za to stabilną i świetnie nadającą się do wędkowania. Za napęd służyły własne mięśnie, co nie pozwalało osiągać imponującej prędkości. Celem była podwodna górka, a bohaterami opisywanych tu wydarzeń nasza trójka: wytrawni wędkarze Leszek i Zbyszek oraz ja, też wędkarz, ale nie aż tak wytrawny. Jednoczył nas wspólny cel – leszcze. Poza tym byliśmy kumplami od serca.

Była to już kolejna w ciągu ostatnich dni wyprawa, więc górkę znaleźliśmy bez trudu. Trochę więcej kłopotu sprawił podział stanowisk na łodzi, bo jak to zwykle bywa, każdy miał swoje upodobania. Szybko jednak doszliśmy do zgody. Wędki przygotowane, zanęta do wody, a że na łowienie było jeszcze zbyt ciemno, to herbatka i papierosek, no i „cisza na okręcie”.

Zrobiło się jaśniej i zestawy cicho poszły do wody. Już po chwili był pierwszy leszcz, do tego mój, skwitowany lekkim zdziwieniem Zbyszka. Drugi leszcz, bardzo ładny, bo już lekko złoty, znowu mój! Dość długo go wyhaczałem i gdy chciałem ponownie zarzucić zestaw, w moim miejscu był już inny spławik. – Guzdrzesz się jak zwykle, zaraz przerzucę – usłyszałem. – Atmosfera na łodzi robiła się jakaś dziwna. Niby to co zawsze, a jednak inaczej!

Dwie godziny starczyły, by się siatka zapełniła rybami. Leszcze były złote, a parę nawet miedzianych. Prócz tego kilka dorodnych płoci. W tym dniu miałem wyjątkowe szczęście, prawie połowa ryb była moja. – No to co, kończymy – padło kwaśne hasło. Od paru dni miałem ochotę na spiningowanie, więc poprosiłem o chwilę zwłoki. Kilkanaście metrów od naszej górki była druga, tyle że mniejsza i kamienna. Pierwszy rzut i zaczep, tak pomyślałem, lecz w chwilę później już wiedziałem, że to ryba. I to niemała. Trwało dobrą chwilę, nim w łodzi wylądował ogromny okoń.

  • Rekord Polski – zawyrokował Leszek uzbrajając nerwowo swój spining. Dwie godziny moi kumple biczowali wodę, co w efekcie dało trzy patelniaki. Ja pauzowałem, bo przecież trzeci spining tylko by wadził, a poza tym swoje już miałem. Wracaliśmy. Triumfowałem, spoglądając od czasu do czasu na swoje trofeum. Leszek i Zbyszek milczeli.

Rekord Polski – szumiało mi w głowie, gdy przycumowaliśmy. Troskliwie owinąłem okonia mokrym ręcznikiem, wsiadłem w moje rozlatujące się uno i pognałem polną drogą do leśniczówki. Szczęśliwie była i waga, i pan leśniczy. W chwilę później byłem naprawdę rekordzistą. Okoń ważył 2,20 kg, co leśniczy potwierdził własnoręcznym podpisem. Teraz zdjęcie. Niestety, dziwnym trafem z biwaku zginęły wszystkie aparaty, a w moim skończył się film. Zostawiłem więc moją zdobycz pod ręcznikiem i pojechałem do miasteczka kupić nowy. Wracałem układając pieśń zwycięzcy.

Na biwaku przywitał mnie cudowny zapach smażonej ryby. Czułem głód, ale szybko załadowałem film do aparatu i gdy byłem już gotowy, okazało się, że nie mam co fotografować. Z mojego okonia kochani kumple zostawili mi spore dzwonko dobrze wysmażone, nieźle przyprawione i jeszcze ciepłe. Pychota! Czy jakikolwiek rekord wart jest takich kumpli?

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments