Wisła pomiędzy stopniem wodnym w Przewozie a Wieliczką jest wąska i głęboka. Dużo tam starych ostróg, opasek, na poboczu prądu są głębokie doły, a w nich – sumy. Przy kamienistych łachach i przykosach grasują sandacze, które latem doskonale biorą w nocy.
Nocne sandacze spod powierzchni W ciepłe letnie noce sandacze masowo polują na uklejki. Ataki na płytko prowadzonego woblera są częste i bardzo widowiskowe. No i ten urok nocnego spiningowania. Sama przyjemność!
Sandaczy szukam przede wszystkim przy kamienistych łachach i przykosach, gdzie głębokość wody nie przekracza metra. Zwykle trzymają się spadów na obrzeżach wypłyceń, ale wieczorami, o ile tylko poziom wody nie jest podwyższony, podchodzą pod brzegi, wpływają na łachy i przeczesują płycizny w pogoni za uklejkami. Woda aż się wtedy gotuje. Da się też zauważyć, że polujące sandacze zataczają koła. Po serii uderzeń blisko brzegu następuje chwila ciszy, potem odgłosy ataków, ale tylko pojedynczych, dochodzą z odległości kilkunastu metrów. Po kilku minutach, góra po kwadransie, sandacze wracają pod brzeg. Ostre żerowanie trwa godzinę, czasem półtorej. Koło północy ataki stają się rzadsze, a na kolejne nawroty trzeba czekać coraz dłużej. Czasami żerowanie sandaczy urywa się nagle, jak nożem uciął. To sum wpłynął w żerowisko i rozgonił całe to towarzystwo.
Druga pora nocnego żerowania sandaczy przypada na przedświt i trwa dużo krócej niż wieczorna. Czasem sandacze w ogóle wtedy nie żerują, widocznie jeszcze nie zgłodniały. Dlatego przeważnie łowię wieczorami. Na płyciznę wchodzę w woderach równo z zachodem słońca. Wybieram sobie miejsce, gdzie dno jest twarde, a wody nie więcej niż po kolana. Musi też być tak usytuowane, żebym mógł stamtąd dorzucić do nurtu i dolnej krawędzi łachy. Podczas łowienia stoję jak wmurowany, żeby nie spłoszyć sandaczy. Zabieram ze sobą tylko lekki spining (do 30 g), latarkę i siatkę na ryby. W kamizelkę mam wpięte dwa woblery: 7- i 9-centymetrowy. Oba pływające, srebrzyste, wysmukłe. Wybieram woblery o mocnej akcji, dobrze wyczuwalnej na kiju, i małym sterze, żeby chodziły nie głębiej niż pół metra pod powierzchnią wody. Na wszelki wypadek zabieram też 7-centymetrowe perłowe rippery na główkach o wadze 2 – 4 g; gdy sandacze zaczynają grymasić, wtedy szukam ich głębiej.
Woblera przerzucam przez łachę w nurt i staram się, by spływał wzdłuż krawędzi wypłycenia. Potem przeprowadzam go kilka razy przez łachę. Pozwalam mu dochodzić do samego brzegu i przytrzymuję za przykosą. Na płyciznach zawsze stawiam woblera w prądzie lub przeciągam w poprzek rzeki. Nigdy nie łowię pod prąd. Gdy zaczynają się ataki przy powierzchni, uważnie wypatruję, w którą stronę rozchodzą się wachlarze uciekającej drobnicy. To dobra wskazówka, gdzie rzucić woblera. Brania sandaczy bywają bardzo widowiskowe. Nieraz w poświacie księżyca widzę, jak za woblerem sunie charakterystyczny garb wody albo jak na wyścigi z przynętą ucieka stadko drobnicy. Nagle robi się tam kocioł, a na wędce czuję uderzenie.
Pierwsze nawroty są zazwyczaj najobfitsze. Sandacze biorą wtedy bardzo łapczywie. Kiedy najgorszy głód już zaspokoją, zachowują się bardziej powściągliwie. Bywa, że długo przynętę odprowadzają i uderzają dopiero tuż pod kijem. Kiedy brania przy powierzchni ustają, woblera zastępuję ripperem. Ściągam go zmiennym rytmem pół metra pod wodą. Kończę łowić dwie – trzy godziny po zmroku.
Na przełomie czerwca i lipca duże sandacze stopniowo odchodzą z płycizn na głęboką wodę. Czasem wygania je tam duży przybór wody. Kiedy trafia mi się kilkanaście niemiarowych sztuk pod rząd, przestaję brodzić po płyciznach i łowię z opasek.
Wybieram te, przy których od razu jest głęboko co najmniej na dwa metry, a woda płynie spokojnie. Woblera zarzucam ukośnie w dół rzeki i na napiętej żyłce sprowadzam pod sam brzeg. Czasem uderzenie jest dosłownie przy samej opasce, prawie w kamieniach. Gdy wobler spłynie, podciągam go bardzo powoli, skokami po pół obrotu korbki. Co parę rzutów schodzę kilkanaście metrów w dół, a potem wracam do początku i obławiam opaskę od nowa. Żeby ryb nie płoszyć, staram się chodzić po kamieniach bardzo ostrożnie. Wracając na początek opaski idę z dala od brzegu. Kiedy muszę użyć latarki, odwracam się tyłem do rzeki, żeby światło nie padało na wodę.
Pod jesień sandacze zaczynają żerować coraz głębiej, ale póki uklejki pokazują się na powierzchni, to zawsze znajdzie się taki, który w nie uderzy. Kiedy na początku października woda w rzece się ochładza i uklejek już nie widać, odkładam woblery do pudełka, a sandacze zaczynam łowić na ciężkie gumy z dna.
Krzysztof Bielewicz
Wola Filipowska