Do najbardziej wartościowych książek, jakie ukazały się w naszym kraju, należy czterotomowa seria Multico poświęcona nowoczesnemu wędkarstwu. W pozycji „Wędkarskie sekrety mistrzów”, w rozdziale poświęconym połowom sandaczy, wydawca przedstawił Claytona Foldena łowiącego w zbiornikach zaporowych Północnej Dakoty, Dicka Grzywińskiego, który upodobał sobie jeziorowe sandacze w Stanie Minnesota oraz Johna McDonalda, który łowi głównie w rzece Kolumbia w Stanie Waszyngton. Przedstawiając ich informuje najpierw, czym się poprzednio zajmowali, gdzie łowią, ile dużych okazów złowili w swoim życiu.
Są do siebie bardzo podobni. Ich hobby przerodziło się w zawód przewodnika wędkarskiego. Każdy z nich łowi od ponad dwudziestu lat i jest uznanym autorytetem w konkretnej technice. Wszyscy mają na rozkładzie po kilkaset rekordowych sandaczy, a John McDonald mówi, że od czasu, kiedy wziął się poważnie do wędkowania, złowił ponad dwieście sandaczy o wadze od 5 do 7 kilogramów.
Gdy przeczytałem o tamtych wędkarzach, pomyślałem o Władku Kondrackim z Nysy. Poznałem go na naszych zawodach, I Pucharze „Wędkarza Polskiego”, które zorganizowaliśmy na Zbiorniku Zaporowym Głębinów. Puchar wygrał bez problemu. Po zawodach, w rozmowie, której fragment opublikowaliśmy, powiedział nam o swoim łowieniu. O tym, jak poznawał dno zbiornika, jak sam wymyślał przynęty, wreszcie – jak dochodził do tego, kiedy i w jaki sposób należy je stosować. Wierzy niezbicie – tak nam powiedział – że w zbiorniku pływa sandacz, który ma ponad dwadzieścia kilogramów, i on go musi upolować. Na pytanie, ile złowił sandaczy ważących powyżej 4 kilogramów, odpowiedział, że 700, może 800. Kiedy podniosłem poprzeczkę prosząc o sprecyzowanie, ile wśród nich było takich, które ważyły ponad sześć kilogramów, bez namysłu podał połowę wymienionej liczby.
Władek mieszka w Nysie. Południowe peryferia tego miasta opierają się na zaporze czołowej zbiornika. Choć ryby łowi prawie od dziecka, zbiornik, zalany wodami Nysy Kłodzkiej w pierwszych latach siedemdziesiątych, początkowo go nie interesował. Dopiero ostatnie dziesięć lat łowi wyłącznie w jego wodach.
Kiedy poprosiłem Władka o spotkanie, zaproponował by odbyło się ono wspólnie z Januszem Kukułką, jego wieloletnim, nieodłącznym przyjacielem na wędkarskich polowaniach. Janusz, zagorzały do niedawna wędkarz spławikowy goszczący od wielu sezonów w najściślejszej czołówce nyskich wyczynowców, ma także na rozkładzie 400 – 450 sandaczy powyżej czterech kilogramów, z których co najmniej połowa to sztuki ważące więcej niż 6 kg.
Spotkaliśmy się w zimowy wieczór. Od początku cieszyła mnie ta rozmowa. Sam od wielu lat łowię sandacze i wiem, że to, o czym opowiadają, jest autentyczne. Wymieniamy doświadczenia. Oni mówią o rybach i przynętach rzeczy, których się nie znajdzie w żadnej książce. Ja skupiam się na sprzęcie, do którego mam łatwiejszy dostęp, i którego wiele przeszło przez moje ręce.
Pierwsze kroki w łowieniu sandaczy to żywiec. Taki był początek u Władka. Szybko jednak przeszedł na spining – coś się działo, był ruch, a efekty miał wcale nie gorsze niż żywczarze. Kiedy parę lat temu przyszedł jakiś dziwny kryzys i sandacze na spining nie chciały brać, zamierzał nawet wrócić do łowienia żywcem. Janusz zaprotestował: Za wiele osiągnęliśmy, aby się teraz paprać. Mówił to w końcu spiningista, który dopracował się niespotykanych albo nie opisywanych technik łowienia, a zarazem twórca jigów (czyt. dżigów), jakich się nie znajdzie w żadnym katalogu. Do żywca nie powrócili, a złą passę po prostu przetrzymali. Nie zostawili jednak tego okresu w spokoju. Dzień po dniu był poddawany analizie: w jakich miejscach łowili, w których brało, na co złowili, jak była prowadzona przynęta itd.
To, co im się wydaje oczywiste, ja muszę rozbijać pytaniami na drobne szczególiki po to, by powstał obraz złożony z małych, precyzyjnie wymalowanych punktów.
- Co jest najważniejsze w połowie sandaczy?
- W 90 procentach precyzyjne dopłynięcie na stanowisko. Jak się już dopłynie, to sukces zależy w 90 procentach od zakotwiczenia. Kiedy i to się zrobi dobrze, to o powodzeniu w 90 procentach stanowi dobór techniki. Po spełnieniu tych warunków trzeba jeszcze bez pudła dobrać kolor…
Najlepiej zaczynać od początku. Precyzuję pytania o miejsca, w jakich łowią.
Opowiadają o notesie, którego zazdrości im wielu kolegów. Opisali w nim dokładnie ponad osiemdziesiąt miejsc na zbiorniku. Każde z nich jest tak precyzyjnie określone, że łódź można zakotwiczyć idealnie tak samo, jak na poprzednich wyprawach.
- Jeżeli dziób jest skierowany na konkretny punkt na jednym brzegu, to rufa musi się pokrywać z innym punktem na drugim brzegu. Kiedy dokładnie zakotwiczę, to mam pewność, że wykonując trzydziestometrowy rzut trafię jigiem równo trzy metry za największym krzakiem, który jest na początku podwodnego spadu.
Długie lata trwało poznawanie topografii dna. Najczęściej sondowali je z łódki, ale najdokładniejsze dane mają z zimy, podczas której chodząc po lodzie wiercili tysiące dziur. Wpuszczanie przez przerębel ciężarka ma tę zaletę, że bada się nie tylko ukształtowanie dna, ale jego strukturę i precyzyjnie lokalizuje zaczepy.
Początkowo centymetr po centymetrze szukali dna twardego, kamienistego, które by dodatkowo miało fałdy lub niewielkie uskoki. Tam były sandacze. Łowili je i latem, i zimą, kiedy grudniowe mrozy ścinały zbiornik lodem. Brania były jednak nieregularne i – co najgorsze – w takich miejscach nie łowiło się dużych sztuk.
- Do jasnej cholery, przecież te miejsca nie mogą być domem sandaczy! Tutaj na pewno przychodzą się najeść, dlatego łapiemy je tylko w przelocie. Ich dom jest gdzie indziej. Szukamy domu sandaczy!
Kolejne kilka lat szukania. Wprawdzie teraz przeszukiwali okolice znanych sobie łowisk, ale to – wbrew początkowej ocenie – zajęło dużo czasu oraz kosztowało wiele wysiłku. Wiedzieli jednak, czego należy szukać: miejsc o wiele głębszych. Tam, gdzie dotychczas łowili, zarysowywała się wyraźna prawidłowość. W pobliżu, nigdy nie dalej niż kilkadziesiąt metrów, były głębsze o kilka metrów zapadliny, do których dno schodziło raptownymi uskokami. Dokładne badanie nowych miejsc zburzyło ich dotychczasową wiedzę o tej rybie. Według wszelkich dostępnych informacji sandacze powinny żyć wyłącznie tam, gdzie dno jest twarde. Tymczasem po twardych płyciznach położonych na głębokości 3 – 4 metrów zaczęli trafiać wyłącznie na dno muliste. Początkowo oceniali, że są to miejsca źle trafione, a jedyne, co kusiło, by tam właśnie łowić, to była duża ilość zaczepów.
Dno zbiornika, Bogu dziękować, prawie w ogóle nie zostało przed zalaniem wyczyszczone. Drzewa stoją do dzisiaj pod wodą tak jak stały kiedyś na powietrzu. Najczęściej są to drzewa owocowe, ale nie brakuje i innych, które normalnie rosną na miedzy, wzdłuż drogi lub wśród polnych garbów i zagłębień terenu stanowiąc ostoję zwierzyny i ptactwa.
Jeszcze pięć lat temu wyrywanie przynęt na zaczepach nie wchodziło w rachubę. Po prostu miało się jedną lub dwie główki jigowe, dwa – trzy twistery i to wszystko. Ryby dobrze na to brały, więc o przynętę się dbało jak o oczko w głowie. Nawet wahadłówek szkoda było rwać. Obmacywanie dna punkt po punkcie dawało superdokładne jego opisy, a tym samym pewność, że rzuty nie będą lądowały w zaczepach. Oszczędność była więc kolejnym czynnikiem, który wpłynął na poznanie zachowań sandaczy.
Sandacze brały na mule. Często był on tak głęboki, że po położeniu błystki trudno ją było z niego wyciągnąć.
Zaczęli obławiać obrzeża podwodnych niecek. Żyły tam sandacze większe od tych, które dotychczas łowili na płyciznach. Padały pierwsze „piątki” i „siódemki”, ale i to było dla nich za mało. Instynktownie czuli, że muszą być większe ryby, tylko jak i czym dobrać im się do skóry? Żyły przecież w plątaninie gałęzi i korzeni.
W sklepach zaczęły się pokazywać twistery. Doskonała przynęta, ale bardziej „czepliwa” od błystek; jedynym jej uzbrojeniem w tamtym czasie była kulista główka. Żadnych dodatkowych informacji nie mieli skąd zdobyć, spotykali się wręcz z dezinformacją, co wychodziło na jaw w miarę zdobywania doświadczeń.
Ideą stało się skonstruowanie jiga, który by się prześlizgiwał przez zaczepy.
Zajęło to bodaj tyle czasu, ile przeszukiwanie dna. Szło zarówno o kształt i wielkość obciążenia, jak i usytuowanie w nim haczyka. Dzień po dniu powstawały nowe kombinacje. „Odkryli”, że najlepszy haczyk do łowienia w zaczepach to taki, który ma oczko odgięte od trzonka. Napisałem słowo odkryli w cudzysłowie, bo takie haczyki, stosowane w jigach, były znane już od kilku- dziesięciu lat. Wymyślali je amerykańscy wędkarze zawodowi, których najczęściej wspierał przemysł lub pieniądze zarabiane na pokazowych wyprawach. Władek i Janek mieli jedynie siłę woli. Pokonali nią nie tylko problem kształtu haczyka, bardzo istotny w jigach. Wymyślili główkę, jakiej nigdy nie miałem okazji oglądać w żadnym katalogu, nawet najbardziej renomowanej firmy produkującej tego typu przynęty. Ich główka jigowa powstała z konkretnej potrzeby – chcieli łowić w gałęziach zatopionych drzew.
Przyznam, że z opisem takiego łowienia zetknąłem się po raz pierwszy. Od blisko dziesięciu lat, co miesiąc, przechodzi przez moje ręce kilka czołowych na świecie magazynów wędkarskich. W żadnym nie widziałem podobnej główki, nie spotkałem się też z opisem takiego supertrudnego łowienia. Wyczyn Władka i Janusza jest tym większy, że potrafią łowić okazałe sandacze w takich warunkach, o których niejednemu osławionemu łowcy nawet się nie śniło. Nie stosują przy tym mocnego sprzętu, lecz 30-gramowe wędziska i żyłkę 0,20 mm.
Oni mogą sobie na to pozwolić. Znają teren, w którym łowią, poznali zachowanie nawet największych sandaczy. Wiedzą, jak się ustawić, wiedzą też, na co mogą pozwolić walczącej rybie.
Technika łowienia stosowana przez Władka i Janusza polega na dostarczeniu przynęty rybie pod pysk. Najpierw obławiają najbliższą okolicę krzaka lub drzewa. Jeżeli sandacze są lekko aktywne, to na pewno się nią zainteresują. Częściej jest tak, że ryby siedzą wśród gałęzi. Wtedy trzeba jigiem przez drzewo przerzucić i bardzo powoli rozpocząć ściąganie. Mając dobry kij można w pewnym momencie wyczuć, jak się przynęta odrywa od dna i kołysze zawieszona w toni. Wtedy się ją podciąga i opuszcza. Kiedy nie ma brań, przeskakuje się na następną gałąź i ponawia podciąganie. Oczko do mocowania żyłki, umiejscowione w przedniej części jiga, oraz osłona antyzaczepowa nie pozwalają mu ugrzęznąć w gałęziach.
- Wyobraź sobie, jak wygląda drzewo, które od ponad dwudziestu lat stoi pod wodą. Jego gałęzie są pokryte glonami, wodorostami, mają na sobie jakieś inne rzeczy, które tworzą prawdziwy baldachim. Pod nim, jak we własnym domu pod dachówkami, żyją sobie sandacze. Mają wiele kryjówek i to, co dla nich najważniejsze: dobrą osłonę od słonecznego światła.
My łowimy sandacze w ich własnych mieszkaniach. Wyobraź sobie teraz, że staniesz nad jego domem, rzucisz jakimś żelastwem, zahaczysz o dach i będziesz się siłował aż do urwania żyłki. Zrobisz w wodzie dużo szumu, z dachu pozrywasz dachówki, a to na długo przepłoszy ryby. Kiedy na samym początku popełnialiśmy błędy, nie wiedzieliśmy jeszcze, że je w ogóle robimy, łowiliśmy jedną, najwyżej dwie sztuki z jednego stanowiska. Wydawało nam się, że potrzeba czasu na to, by w to samo miejsce napłynęły nowe sandacze. Dzisiaj się z tego śmiejemy. Potrafimy z jednego miejsca wyciągać dzień w dzień sztukę po sztuce. Żeby to osiągnąć, trzeba spełnić kilka niezbędnych warunków: dokładnie napłynąć, bardzo cicho zakotwiczyć łódź, nie szarpać się z zaczepami i znów po cichu odpłynąć z łowiska, bo odpalanie silnika po skończonym łowieniu potrafi wypłoszyć ryby nawet na kilka dni.
Rozmowa o rybach powoli przechodzi na zwyczaje panujące na zbiorniku, głównie na znajomych i kolegów. To jest duży problem dla łowców i obserwatorów. Władek i Janusz uciekają od ciekawskich oczu. Wielu ma im za złe, że nie chcą się podzielić swoją wędkarską wiedzą.
- Nie ukrywamy, na co i jak łowimy. Pokazujemy twistery, rozdajemy główki, nie taimy kolorów. Nie chcemy tylko, aby pływali po naszych miejscach. Kiedyś i na to nie zwracaliśmy uwagi, bo często na jednym łowisku, na którym jest kilkaset metrów kwadratowych zalanych krzaków, tylko jedno, najwyżej dwa ustawienia łodzi są takie, że można z nich połowić ryby. Staliśmy więc w swoim miejscu, a obok nas kotwiczyli inni wędkarze. Konsekwencją takich łowów było zdewastowane łowisko: kilometry narwanych żyłek, rozbite kotwicami dno, wodorosty pozrywane z gałęzi drzew. Po kilkunastu takich przygodach z zapapraniem łowiska teraz postępujemy inaczej: odpływamy, ilekroć zobaczymy zbliżającą się łódkę. Głębinów jest duży. Łowimy w osiemdziesięciu miejscach, bo tyleśmy zbadali. Ale takich miejsc jest jeszcze osiem tysięcy. Zbiornik kryje pod swoją powierzchnią wiele tajemnic. Nie do końca rozebrane ściany wiejskich chałup, zalane drogi, sady i ogrody, pobieżnie karczowane lasy i zagajniki – całe jego dno byłoby wspaniałą kryjówką dla sandaczy, gdyby nie ciągle wahający się poziom wody. Gromadzona tutaj woda stanowi rezerwę dla żeglugi odrzańskiej. Latem i jesienią, kiedy w rzekach są niżówki, właśnie stąd następuje jej duży zrzut. Raptownie spada poziom, nawet o kilka metrów.
- W większości miejsc, w których łowimy, sandacze są przez cały rok z wyjątkiem czasu, kiedy odpływają na tarliska. Mamy je obmacane na sześciu, siedmiu metrach. Jeżeli woda opadnie nawet o cztery metry, to pochowają się w swoich dziurach, ale z nich nie odpływają. Wtedy są bardzo ostrożne i trzeba wiele zachodu, żeby się do nich dobrać, bo siedzą w swoich kryjówkach.
DZIEŃ DOBRY
Jest ich w roku niewiele – może pięć, może siedem. Ryby biorą wtedy na wszystko, co się wrzuci do wody. W zasadzie nie odgrywa także roli sposób prowadzenia przynęty, byle się poruszała w pobliżu dna. Słońce jest równomiernie przygaszone zasłaniającymi całe niebo chmurami. Dzień dobry to także taki, w którym jest ładna pogoda i na grzbiecie nie siedzą nam inni wędkarze.
DZIEŃ POWSZEDNI (ZWYCZAJNY)
Takich jest najwięcej. W zwyczajne dni łowi się największe ryby. Każdy z nich zaczyna się od głowy, gdzie powstaje plan. Oceniamy pogodę, analizujemy poprzedni dzień. Przypominamy sobie, w jaki sposób i w jakich miejscach brały. Decydujemy, w jakiej kolejności będziemy opływać stanowiska. Najczęściej przez dwanaście godzin opływamy pięć do siedmiu stanowisk. Zaczynamy, oczywiście, od miejsc teoretycznie najlepszych, ale jeżeli nic w nich nie złowimy, płyniemy tam, gdzie nas dawno nie było. Z reguły jednak się potwierdza, że biorą tam, gdzie brały poprzedniego dnia, choć nie zawsze na ten sam kolor i nie zawsze przy tym samym sposobie prowadzenia. Ciśnienie nie ma znaczenia – byle było równe przez kolejnych kilka dni. Ale bywało i tak, że sandacze nie brały prawie w ogóle w długim okresie stabilizacji, natomiast łowiliśmy je, gdy potem nastąpił raptowny wzrost. Największe sandacze łowi się wtedy, gdy słońce nie świeci ostro, a na powierzchni wody jest niewielka falka.
DZIEŃ ZŁY
To taki, w którym zrywa się dziesięć, a czasami nawet więcej przynęt. Z każdej dziury sandacze się dosłownie wydłubuje. Głowa boli od kombinowania, jak je przechytrzyć. Odnosi się wrażenie, że twister trąca rybę w ogon, a ona i na to nie reaguje. Taki dzień rozpoznajemy łatwo po tym, że pierwszego sandacza łowi Janusz. Jego technika prowadzenia polega na płynnym poderwaniu jiga pół metra nad dno i powolnym opuszczaniu go na napiętej żyłce.
Władek łowi techniką, którą nazywa liczeniem kamieni. Jego jig ma wagę tak dobraną do głębokości wody i grubości żyłki, że można go nieznacznie poderwać, gdy zetknie się z przeszkodą. W dni złe tak prowadzony jig jest również atakowany, ale kończy się to na puknięciu albo też ryba odpada po krótkim holu. W dzień zły idealnie stajemy na stanowiskach. Rzucając mamy gwarancję, że jigi lądują na konkretnej gałązce. Musi tak być, bo wtedy trzeba przynętą trafić rybie w pysk.
DZIEŃ FATALNY
Fatalne są dwa, a czasami trzy dni słoneczne, poprzedzone przez kilkudniowe wichury i deszcze.
Mam świadomość, że o wielu rzeczach, o których mi opowiedzieli Władysław Kondracki i Janusz Kukułka, nie napisałem. Pozostałe w moim notesie opowieści o sandaczach przekażę w następnych wydaniach “Wędkarza Polskiego”.
Wiesław Dębicki