poniedziałek, 11 listopada, 2024

BARTON

Duże leszcze biorą bardzo delikatnie. Czasami są to zaledwie dwu-, trzymilimetrowe drgnięcia spławika. Większość z nas na to nie reaguje, a to duży błąd, gdyż po zacięciu taki delikatny sygnał zamienia się w potężne odbicie i wspaniałe trzymanie przy dnie.

To odbyło się na tarlisku. Wiem, to jest wbrew etyce, ale słowo wędkarza, że żadnej krzywdy im nie wyrządziłem. Przeciwnie, kilkadziesiąt rybek nawet uratowałem. Może to te same, z którymi się teraz siłuję w głębinach?

Łowię w 700-hektarowym jeziorze Szczytno Duże koło Przechlewa. Przepływa przez nie Brda. Wiemy, że leszcz trze się w miejscach płytkich i zarośniętych. W Szczytnie Dużym tarło odbywa się prawie co roku tam, gdzie rzeka wpływa do jeziora. „Prawie”, bo to zależy od pogody. Wystarczy, by przez trzy – cztery dni woda miała około 18 st. C, a już stada „lecholi” walą na tarlisko spełnić swój życiowy obowiązek. Zaobserwowałem na własne oczy, że wystarczy małe załamanie pogody i ochłodzenie wody, by te same stada natychmiast znikły. Wracają dopiero wtedy, gdy temperatura wody znów się podniesie.

W takim właśnie pierwszym okresie tarła – a działo się to 15 lat temu – zahaczyłem błystką dużą łodygę wodorostu. Była oblepiona ikrą. Nie wiedziałem, czy jest już zapłodniona, ale umieściłem ją w odosobnionym miejscu i czekałem do wylęgu. Nastąpił on po tygodniu. Nie wiem, czy któryś wędkarz już to kiedyś obserwował, ale daję słowo, że jest to bardzo podniecające. Gdy tylko te moje dzieci pozbyły się pęcherzyków, od razu schowały się w przybrzeżnych trzcinach. Ciągle trzymały się razem. Co jakiś czas kilkanaście sztuk odrywało się od stada i uciekało po spadzie w dół, lecz po chwili wracały. Niejedne spodnie mi się zmoczyły, gdy je tak wśród trzcin podchodziłem i podglądałem. Obserwacja moich przyszywanych dzieci trwała ponad miesiąc. Potem zniknęły, ale jeszcze co kilka dni wracały do miejsca, w którym się urodziły, i zżerały to, co było na łodygach roślin.

Bardzo mnie interesowało, dlaczego nie pobierają pokarmu z dna, przecież to leszcze! Co tydzień odławiałem więc kilkanaście sztuk jasnozielonym kaszorkiem (inny kolor by je płoszył). Nie było to zresztą łatwe, bo mi przecież na długo znikały, ale zadowolenia miałem dużo. I wtedy zauważyłem, że pokarm z dna zaczęły zbierać dopiero wtedy, gdy miały około 5 cm. Zjadały przede wszystkim jętki i ośliczki, których wczesną wiosną jest na wypłyceniach dość dużo. Następnej wiosny zrobiłem takie samo doświadczenie z ikrą, ale w innym tarlisku. Wszystko powtórzyło się co do grama. Ryby rodziły się w podobnych porach, w tym samym okresie ich życia po kilkanaście sztuk odrywało się od stada i znikały w głębi.

Może się ktoś dziwić, skąd ja wszystko tak dobrze pamiętam, skoro się to działo kilkanaście lat temu. Odpowiedź jest prosta robiłem wtedy – i robię nadal – dokładne notatki. Zachęcam wszystkich, by też notowali, i to bardzo szczegółowo, wszystkie zdarzenia i obserwacje. To jest potem bardzo pomocne. Lepsze niż niejedna książka.

JAK JE ZNALEŹĆ
Wczesną wiosną, zaraz po tarle, jest bardzo krótki okres, kiedy leszcze żerują na płytkiej wodzie, takiej do pięciu metrów (w nocy potrafią wyjść nawet na głębokość metra, to znaczy pod sam brzeg). Duże sztuki szybko stąd odpływają na swoje stałe ścieżki. Dlatego już od początku lata dużych leszczy szukam w głębinach.

Najpierw obserwuję przez lornetkę bąbelki na wodzie. Można po tym poznać, jakie ryby żerują, duże czy małe. Jak wiadomo, duże leszcze żyją w małych stadach, liczących kilka lub kilkanaście sztuk. Bąble są wtedy skupione na małej przestrzeni. Osobniki małe i średnie tworzą duże stada, więc bąble są rozsypane i zajmują dużą powierzchnię na wodzie.

Wczesnym latem obserwowałem leszcze, które się spławiają. Małe robią to całkiem inaczej niż duże. Te małe potrafią wyskoczyć z wody nawet bardziej widowiskowo niż płoć, natomiast duży leszcz porusza się z gracją, jak dyrygent prowadzący poważny utwór muzyczny. Śledziłem trasy, którymi on się spławia, mając nadzieję, że będzie to też jego ścieżka żerowania. Był to jednak błąd, który zbił mnie z tropu na cały rok.

Dobrym wskaźnikiem są także perkozy polujące na otwartej wodzie. One prawie nigdy mnie nie zawiodły, ale dlaczego, jeszcze tak do końca nie wiem. Wyobraźnia mi podpowiada, że leszcz, podnosząc przy żerowaniu tuman mułu, zwabia tym inne, mniejsze ryby, które pływając nad nim wyłapują coś dla siebie. Wiele razy się o tym przekonałem, zmniejszając na próbę grunt o dwa metry. Zaraz brała płoć. Więc i perkozy mają wtedy dobrą wyżerkę. Często tam, gdzie są leszcze, kręci ich się po kilka. Nigdy ich nie płoszę, nawet gdy po nurkowaniu wy-pływają tuż przy samej łodzi. Zresztą wtedy one same – skoro tylko wystawią z wody głowę i zorientują się, gdzie są – rzucają się gwałtownie do ucieczki. To piękne tak im się przyglądać.

Zanim zacznę łowić sprawdzam, czy naprawdę jakakolwiek ryba weszła w zanętę. Najprostszy sposób to umieścić nad dnem haczyk z białymi robakami. Przeważnie na tych samych trasach, co leszcze żeruje krąp i to on pierwszy rzuca się na żarcie. Jest tak pazerny, że nawet hak nr 2 wpakuje sobie do pyska (a wygląda tak niewinnie!).

Jest jeszcze jeden sposób sprawdzenia, czy leszcze są w łowisku i jakie są, ale wtedy to już koniecznie tylko jedna wędka, której nie wypuszczamy z dłoni. Otóż często widać dużo bąbli na wodzie, a brań żadnych. Tłumaczę to sobie tak, że ryba zmienia głębokość i reguluje zawartość pęcherza pławnego. Wtedy delikatnie poruszam zestawem raz do góry, raz do dołu. Potem jeszcze delikatniej wyjmuję go z wody. Leszcze – nawet jeśli tylko się kręcą koło zanęty, ale nie żerują – zawsze ocierają się o żyłkę (spławik się wtedy porusza, ale inaczej niż przy braniu). Na żyłce zostaje szlam. Możemy z tego odczytać, na jakiej głębokości znajduje się stado, a nawet jak duże są leszcze – to z kolei po szerokości szlamu na żyłce. Trzeba wtedy łowić nie z gruntu, ale nad nim. Zdarzało się, że w taki właśnie sposób wyjmowałem po trzy – cztery sztuki powyżej trzech kilogramów. Warunkiem była zmiana haczyka na mniejszy, z delikatnie przekłutą przynętą. Mogły nią być np. dwa – trzy białe robaki albo jeden czerwony. Brania były wtedy wyjątkowo agresywne i przeważnie spławik jechał w dół.

CZYM KUSIĆ
Duże leszcze na ogół przebywają w głębokich partiach wody, gdzie odżywiają się przede wszystkim pokarmem zwierzęcym. Dlatego naszą bronią też musi być białko zwierzęce, ale w odpowiednich proporcjach, zależnie od pory roku i pogody.

Do nęcenia leszczy przeważnie używam kulek proteinowych własnej roboty, ale bardziej miękkich niż na karpie. Robię je z mąki i kaszy manny z dodatkiem mączki rybnej. Białko zwierzęce okazało się najskuteczniejszym dodatkiem nawet do zanęt gotowanych, takich jak np. pęczak. Białka jednak nie wolno gotować, trzeba je dodawać na samym końcu, żeby się nie ścięło.
Wrzucając do wody kulki różnej wielkości można sprawić, że w łowisku znajdą się ryby takich rozmiarów, na jakich nam zależy. Jeśli biorą także średniaki, a mnie interesują tylko „dechy”, to używam kulek bardzo dużych.

Dobrze jest zmierzyć ciężarkiem głębokość mułu. Będziemy wtedy wiedzieć, jakiej zanęty użyć, żeby się nie pogrążała głęboko. Wprawdzie leszcze mają wówczas więcej do szukania, ale zanęty też o wiele więcej wychodzi.

3 kg pęczaku i 0,5 kg kaszy kukurydzianej wystarcza na całe wiadro zanęty. Np. wczesnym latem rzucam dziennie około 10 kilogramów i wszystko jest wyjedzone (gdyby jakieś resztki zostawały, to by do następnego dnia skwaśniały i brań by nie było, a są).
Bywa, że duże lechole się spławiają, a do brania w żaden sposób nie można ich zmusić. Stosuję wtedy zanętę smużącą i bardzo mokrą (już w wiadrze). Po wrzuceniu do wody daje ona duży słup zapachowy rozchodzący się z prądem bardzo daleko. Za taką zanętą idą twardsze kulki. Bardzo często udawało mi się tym sposobem zaprosić stado na dół, do stołu. Jeżeli po dwóch – trzech godzinach leszcze nie biorą, to rozsypuję zanętę wokół łodzi i to jak najdalej. Bo może właśnie tam przepływa ten duży i to go zachęci do zmiany trasy.

Początkującym poleciłbym na dużego leszcza bardzo dobre ciasto. Bierze się pół szklanki wody i tyle samo kaszy manny, do której dosypujemy 2 – 3 łyżeczki ciasta proteinowego (kupnego). Wodę trzeba zagotować, wsypać do niej kaszkę z proteinami i ugniatać aż wystygnie. Zanęta zrobi się wtedy taka jak kauczuk i można z niej formować kulki.

Za najlepszą przynętę uważam pęczak, zwłaszcza założony na haczyk nr 2 z długim trzonkiem (mustad). Pęczak wygląda na nim jak larwa. Wolę, żeby był raczej rozgotowany niż za twardy, bo przy zacinaniu ziarenka kaszy natychmiast spadają i hak wbija się bardzo głęboko.

Pewnego upalnego lata zaobserwowałem, że najwięcej 3- i 4-kilo-gramowych leszczy złowiłem na przynęty roślinne, tylko bardzo lekko zaprawione białkiem zwierzęcym. Ale wystarczyło lekkie ochłodzenie i już na tę przynętę brały tylko sztuki najwyżej do dwóch kilo. Zastosowałem wtedy zanętę bardzo pylistą, która w takie chłodniejsze dni zatrzymywała w łowisku bardzo duże sztuki. Ta zanęta sprawdziła się na głębokości 13 – 15 metrów.

JAK ŁOWIĆ
Na przypon używam żyłek najwyżej 0,16, na główną 0,20. Przypon bardzo krótki, do 15 cm. Obciążenie rozkładam zależnie od pogody (falowania wody). Mój zestaw jest przegruntowany. Gdy haczyk tylko dotyka dna, spławik jest równo z wodą. Gdy natomiast haczyk wraz z przyponem leży na dnie, to spławik lekko wystaje nad powierzchnię. W ten sposób można zauważyć nawet najdelikatniejsze branie. W tym samym celu ostatnią śrucinę zawsze umieszczam na przyponie, czasem nawet 4 cm od haczyka. Przy spokojniejszej wodzie zdaje to egzamin nawet bardzo daleko od łodzi.

Wędziska używam dość sztywnego, żyłki też bardzo sztywnej, przede wszystkim ze względu na głębokość, na jakiej łowię. Pozwala to nawet po najkrótszym zacięciu poczuć rybę. Duży opór leszcza trzeba powstrzymać na naprężonej żyłce, aż ruszy kilka metrów po dnie. Wtedy już można śmiało pompować go do góry. Błędne jest przekonanie, że leszcz na powierzchni chwyci powietrze, będzie już leżał jak deska. Właśnie trzeba mieć dobrze wyregulowany hamulec, bo duży potrafi odjechać kilkanaście metrów pionowo w dół i wtedy przeważnie coś w sprzęcie trzaśnie. Pół biedy, gdy to się stanie u góry, ale jeśli na dole albo w środku wody, to pożegnajmy się w tym dniu z dużymi okazami. Jeśli uda się nie spłoszyć tego stada, to słowo daję, można wyrwać z dna nawet kilkanaście sztuk powyżej czterech kilogramów każda.

Wielu wędkarzy zna łowienie z opadu. Ja to robię w trochę inny sposób, podobny do drgającej szczytówki. Wyrzucam zestaw jak najdalej od łodzi, zamykam kabłąk i obserwuję żyłkę. Jeżeli się choć trochę poluzuje, to pewne, że na haczyku mam leszcza. Czasem tylko przynętę szarpią płotki, ale jak się trafi na właściwą głębokość, to odbicie jest natychmiastowe. Radzę stosować ten sposób o świcie, kiedy leszcz się spławia.

Duże leszcze biorą bardzo delikatnie. Czasami są to zaledwie dwu-, trzymilimetrowe drgnięcia spławika. Większość z nas na to nie reaguje, a to duży błąd, gdyż po zacięciu taki delikatny sygnał zamienia się w potężne odbicie i wspaniałe trzymanie przy dnie.
Wystarczy małe falowanie wody, co na jeziorze zdarza się często, a już trzeba inaczej wyregulować grunt, bo wtedy zestaw przesuwa się po dnie. Trochę może się przesuwać, ale nie za szybko, bo będziemy wyciągać same średniaki. Duży leszcz nie lubi, a nawet się boi, kiedy coś przed nim ucieka. Przynętę trzeba mu dać pod sam nos, i to taką, którą on dobrze zna, pamięta jej smak i zapach.
Natomiast przy dużej fali to się dopiero można obłowić! Leszcze są wtedy bardzo ruchliwe, a to dzięki powstającym prądom podwodnym, które wypłukują z mułu dużo pożywienia. Będą to jednak tylko średniaki.

LESZCZOWE SZCZUPAKI
Łowiąc na głębinach leszcze można przy okazji podchodzić także szczupaki. Przeważnie późną jesienią, po drugich przymrozkach, metrowce spławiają się na otwartej wodzie. Jest to widok niesamowity. Wystarczy wtedy zrobić płytszy grunt, żeby haczyk był trochę nad dnem (żywcówka).

Walka z dużym szczupakiem na głębokości kilkunastu metrów i przy leszczowym zestawie, to jak przeciąganie liny na gminnych zawodach. Potwierdziło mi się wtedy, że duże ryby wolą duże przynęty. Szczupaki ignorowały normalne żywce, które na leszczowisku puszczałem im pod nos, ale jak dostały wymiarowego leszcza albo płoć ważącą co najmniej 30 dag, to waliły od razu. Kłopot był tylko z zacinaniem ich w tych głębinach. Powinno być do tego długie i bardzo sztywne wędzisko.

JESIENNE ŁOWY
Najbardziej lubię łowić jesienią. Wtedy mam też najlepsze wyniki. Pory żerowania dużych leszczy są takie same jak latem – zawsze w samo południe, także przy największym słońcu. Jesienią można jednak napotkać stada liczące po kilkaset sztuk, bo leszcze gromadzą się już na zimowiska. Brania są wtedy delikatne, ale bardzo intensywne, pod jednym wszakże warunkiem: na łodzi musi być absolutna cisza. W takich okolicznościach dwa lata temu wyciągnąłem swoją rekordową porcję. Spośród wszystkich złowionych leszczy zostawiłem dziewięć sztuk, które razem ważyły – bagatela – 48 kilogramów! Z moim kolegą Heńkiem Maleckim ledwie wciągnęliśmy siatkę do łodzi, a i tak trzasnęła nam przy tym pierwsza obręcz.

Używałem wtedy mojej pylistej zanęty, a na haczyk nr 3 zakładałem trzy – cztery białe i jednego czerwonego i nie czekałem na żadne tam wyłożenie spławika, bo zestaw nie leżał na dnie, tylko haczyk się na nim opierał. Nie było leszcza mniejszego niż 2,5 – 3 kg.
Późną jesienią moich kul używam już znacznie mniej, dziennie wystarcza kilkadziesiąt i to rozsypanych szeroko po dnie. Próbowałem też sposobów karpiowych, tzn. podczas nęcenia przyzwyczajać ryby do zawsze tego samego smaku i zapachu, a potem na haczyk zakładać coś zupełnie innego. Z dużymi leszczami ten podstęp nie wyszedł. Przeciwnie, omijały tę trasę, co było widać po bąbelkach na wodzie. Sprawdzała się natomiast wcześniejsza praktyka.

Bogdan Barton

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments