Od wiosny do jesieni każdy wolny dzień spędzam nad Zalewem Przeczyckim. Urzekły mnie tutejsze amury. Są ostrożne, przebiegłe i waleczne, stawiają więc wędkarzowi nie byle jakie wymagania. Poznanie ich żerowisk i ścieżek, zasiadka na łodzi, a wreszcie zacięcie i wyholowanie spośród zielska metrowej ryby to ogromna satysfakcja, a także wielka próba cierpliwości.
W typowaniu miejsc, gdzie po zanęceniu amury będą pewne, pomagam sobie termometrem na sznurku i ołowianą sondą. Każdej wiosny amury zaczynają żerować na płyciznach (do 2 m) we wschodniej części zbiornika i w zatoczkach zasłoniętych od wiatru, gdy temperatura wody przy dnie przekracza w dzień 16 stopni. Wtedy też na powierzchni wody pojawiają się zwarte kępy wywłócznika i rogatka. Wygrzana woda i zielsko to dla amurów raj. Jedyną bolączką jest duża liczba łodzi i hałas na brzegu. Amury bardzo tego nie lubią. Szukam więc miejsc, gdzie wędkarze zaglądają rzadko.
Przeczyckie amury pewnie czują się tylko między zwartymi kępami zielska. Wyraźnie unikają otwartej przestrzeni. Szukają cienia, chowają się w gąszczu roślin i między sitowiem. Dlatego zawsze łowię na obrzeżach zielska. Idealne są wąskie (do 3 m) przesmyki otwartej wody. Łodzie rzadko tamtędy przepływają, ryby mają spokój i czują się pewnie. Dowodzą tego powyrywane z dna rośliny – ślad żerowania amurów. Przed ostatecznym wyborem miejsca sonduję dno ciężarkiem. Szukam zagłębień między kępami roślin lub krawędzi stoków o twardym dnie. Unikam miękkiego mułu, bo wrzucona tam zanęta byłaby dostępna tylko dla karpi i leszczy.
Moją zanętą jest pastewna kukurydza, którą amury chętnie jedzą. Gotuję ją na półtwardo (całkiem miękką wyjadałyby leszcze i płocie) z dodatkiem melasy, żeby nabrała lekko brązowego koloru i słodkiego smaku. Długo nęcić nie muszę, bo nie zwabiam amurów w nowe miejsce, tylko przyzwyczajam je do postoju na szlaku ich codziennej wędrówki. Wybrane przeze mnie pole nęcenia zawsze jednym bokiem przylega do ściany zielska. Dzień przed łowieniem podpływam tam łodzią i sypię do wody 3 – 4 kg kukurydzy. Na początku zasiadki dwa – trzy razy w tygodniu dorzucam jeszcze po kilogramie. Teraz używam do tego procy, bo łódź by zwabiane już amury płoszyła. Choć nęcę w różnych porach dnia, nie zauważyłem, żeby brania były przez to gorsze niż przy nęceniu regularnym, karpiowym. Kukurydza jest tylko dodatkiem do zjadanego przez amury zielska.
Przypuszczam, że zanęta sypana małymi porcjami jest wyjadana do czysta. Nie jestem w stanie sprawdzić tego dokładnie, bo woda w zalewie jest mętna. Nigdy jednak sam nie zakwasiłem sobie łowiska, nieraz udaje mi się w jednym dobrym miejscu łowić amury ponad dwa miesiące. Łowisko niszczą mi natomiast inni wędkarze, którzy próbują powtórzyć moje sukcesy. Sypane przez nich duże ilości zanęty powodują, że po paru dniach ryby przestają tam zaglądać.
Wiosną na amury wypływam koło południa. Decydują o tym wahania temperatury. Na płyciznach woda szybko stygnie, ale i szybko się nagrzewa. W upalne południe potrafi być o kilka stopni cieplejsza niż rankiem po zimnej nocy. Na spadek temperatury amury reagują zmniejszonym apetytem, a podczas ochłodzenia w ogóle przestają żerować. Kiedy woda nagrzeje się do około 20 stopni i noce są ciepłe, dobowe zmiany jej temperatury przestają mieć wpływ na brania. Wtedy mogę łowić amury przez cały dzień.
Przy stabilnej ciepłej pogodzie jestem na wodzie o świcie. Do łowiska podpływam ostrożnie na wiosłach i stawiam łódź na dwóch kotwicach 15 – 20 m od zanęconego miejsca. Staram się zająć taką pozycję, żeby nie blokować drogi innym wędkarzom, mieć wiatr z tyłu albo z przodu i nie łowić pod słońce. Wędki zarzucam na krawędziach zanęconego łowiska, możliwie jak najbliżej zielska. Pierwsze brania mam zwykle od razu, potem amury robią sobie dłuższą przerwę. Pokazują się ponownie przed południem, między godziną 9 a 12. Jeżeli zdarzy się tak, że do tego czasu żadnego nie złowię, to dłużej nie czekam. Czasem wybieram się jeszcze na łowisko pod wieczór i wędkuję do zmroku, ale wtedy muszę się liczyć z tym, że amury będą mało aktywne.
Łowię na wędki ze spławikiem, bo lubię widzieć sam moment brania. Kij 3,60 m o ciężarze rzutowym do 30 albo 50 g pozwala mi kontrolować hol w zielsku. Żyłki 0,24 – 0,28 mm. Wiosną te cieńsze, a grubsze wtedy, gdy łodygi roślin stają się twarde. Choć holowanie dziesięciokilogramowej ryby w zielsku wystawia nerwy na wielką próbę, nie zakładam żyłki grubszej, a tym samym sztywniejszej, bo to oznacza mniej brań. Żeby maksymalnie wykorzystać moc zestawu, nie używam przyponów i hak wiążę bezpośrednio do żyłki. Spławiki typu waggler o wyporności 1,5 – 3 g mocuję przelotowo nawet na najpłytszych łowiskach (nie klinują się w zielsku). Spławiki maluję na szaro albo czarno, wtedy są dla ryb mniej widoczne. Tylko gdy woda jest bardzo ciemna albo gdy łowię zwrócony plecami do słońca, używam spławików z czerwonymi końcówkami. Obciążenie rozkładam na całej długości żyłki pod spławikiem. Ostatnia śrucina leży na dnie. Odstęp między nią a hakiem wynosi od 15 do 30 cm. Im czystsza woda i delikatniejsze brania, tym odstęp jest większy.
Tak skonstruowany zestaw pokazuje każde podniesienie przynęty z dna. Zacinam natychmiast, gdy tylko spławik się wyłoży, przytopi lub odjedzie. Wprawdzie amury są wtedy zacięte płytko, ale za to nie mają okazji, by przynętę wypluć, co mi się początkowo często zdarzało.
Przynętę zakładam na włos z żyłki 0,10 mm, który zawiązuję na kolanku haka. Na włos nawlekam od jednego do pięciu ziaren kukurydzy. Odstęp od haczyka do kukurydzy jest nie większy niż 5 mm. Rodzaj haka i ilość ziaren na włosie zależy od tego, jak intensywne są brania. Amury przeważnie wsysają przynętę. Kilka ziaren skupionych przy haczyku zwiększa szansę, że ryba je zauważy i weźmie. Zwykle więc używam haków ze skróconym trzonkiem (pewnie trzymają rybę przy holu i z grotem podgiętym do środka, a na włos nawlekam cztery do pięciu dużych ziaren. Czasami jednak brania są bardzo delikatne i wtedy zdarza się sporo nieudanych zacięć. Pewnego dnia zepsułem cztery pod rząd. Z początku nie wiedziałem, jak sobie to tłumaczyć.
Uznałem, że widocznie tym razem amury chwytają za sam koniec włosa. Może kiedy są najedzone lub czują się w łowisku niepewnie, to zbierają z dna tylko pojedyncze ziarna? Postanowiłem to sprawdzić. Po każdym kolejnym pustym zacięciu skracałem włos i zakładałem coraz mniej ziaren. Amura złowiłem dopiero za piątym razem, kiedy na włosie wisiało tylko jedno ziarno kukurydzy. Był zahaczony za koniec wargi. Od tej pory po nieudanym zacięciu zakładam hak z długim trzonkiem i prostym grotem (takim lepiej mi się zacina), a na włos nawlekam jedno – dwa ziarna kukurydzy.
Holowanie dużego amura w zielsku to przeżycie nie do opisania. W miarę możności trzymam się trzech zasad: natychmiast po zacięciu podnoszę kotwice, nie holuję na siłę, rybę wyciągam jednym zdecydowanym ruchem podbieraka. Wypracowałem też sobie sposób postępowania, gdy amur wejdzie w zielsko. Pilnuję, żeby żyłka była stale napięta, i co jakiś czas delikatnie rybę pompuję. Wtedy szamoczący się amur wyrywa rośliny z korzeniami. W końcu traci w nich oparcie i prędzej czy później daje się wyciągnąć z czapą zielska na głowie. Robi się potulny jak koń, któremu założono klapki na oczy. Bez trudu można go podebrać.
Po nieudanym zacięciu zdarza się czasem następne branie, natomiast walka z amurem to definitywny koniec łowów. Wcale zresztą tego nie żałuję, bo dawka emocji i tak jest ogromna, a jutro przecież też będzie dzień.
Zdzisław Słaby
Bytom