Nie wygłupiaj się – poprosiłem krowę. Ona jednak nadal trzymała w pysku moją wędkarską kamizelkę. – Wypluj to, bydlaku! – krzyknąłem. Zwierzę obojętnie popatrzyło na mnie wielkimi, rozmarzonymi oczami. Kamizelka miała trzynaście kieszeni, a w każdej coś przecież umieściłem: saszetki z haczykami, krążki z żyłką na przypony, ciężarki… Niestety, w jednej z nich schowałem dokumenty, pieniądze i kluczyki do samochodu. Musiałem więc tę nieszczęsną kamizelkę odzyskać. Bezradnie rozejrzałem się wokół: czerwcowe słońce odbijało się jaskrawym blaskiem w wodzie starorzecza, nad przybrzeżnym sitowiem przemykały granatowe ważki, popołudniowy skwar zdawał się wtłaczać w ziemię kępy niskich, krzaczastych olch. Nigdzie nie było widać właściciela tej łaciatej, czarno-białej krowy. Znikąd pomocy, ale brak świadków mojej klęski specjalnie mnie nie smucił.
Wolno zbliżyłem się do zwierzaka. Nie uciekał, spuścił tylko głowę i poły kamizelki zwisające z obu stron jego mordy opadły na przywiędłą w upale trawę. Jeszcze jeden ostrożny krok i oto stałem tuż przed czarnym łbem, zdobnym w nadzwyczaj długie rogi. Ważąc każdy ruch – nie chciałem bydlęcia wystraszyć – schyliłem się i oburącz chwyciłem za kamizelkę. Pociągnąłem… Żadnego skutku, jakbym chciał wydobyć kawałek szmaty z zaciśniętego imadła. Szarpnąłem raz i drugi. Krasula wstrząsnęła łbem i łypnęła na mnie już nie marzycielskimi, ale niespodziewanie pełnymi złości oczami. Aż się wzdrygnąłem. – Całkiem jesteś zwariowana – pomyślałem. I w tym momencie dotarło do mnie, że ta rzekoma krowa jest niespotykanie masywna i umięśniona, że przednią nogą grzebie w ziemi…
Już czując nieprzyjemny dreszcz na skórze, odsunąłem się nieco w bok i zerknąłem pod brzuch nieproszonego na wędkarskim stanowisku gościa. Zmartwiałem – to był byk. Wielki byk zastanawiający się, czy najpierw zeżreć kamizelkę, czy zabrać się do mnie. Trzeba było uciekać. Niestety, w pobliżu nie rosło żadne większe drzewo, na którym mógłbym szukać ocalenia. Do samochodu miałem zaledwie pięćdziesiąt kroków, ale kluczyki schowałem w kieszeni kamizelki. Pozostawało mi tylko rejterować do wody, bo nie słyszałem, aby byki lubiły się kąpać. Nie spuszczając byka z oczu zacząłem się cofać w kierunku starorzecza.
I w tym momencie zaterkotał kołowrotek. Ucichł na sekundę i znów się odezwał. Branie! Rzuciłem się ku wygiętej w pałąk wędce, chwyciłem za rękojeść i poczułem siłę mknącej przez toń ryby. No cóż, wybrała kiepską chwilę na przekąskę z dwóch ziaren kukurydzy… Spojrzałem na oddalonego o parę metrów byka. Oganiał się od owadów ogonem, miętosił w pysku moją kamizelkę i gapił się na mnie z wyraźnym zaciekawieniem, a nawet – mógłbym przysiąc – z pewnym rozbawieniem. Licząc na to, że na razie da mi spokój, zająłem się holowaniem zdobyczy. Ryba parła jeszcze przed siebie, ale impet jej ucieczki malał z każdą sekundą. Lekko dokręciłem hamulec kołowrotka i wtedy karp – byłem pewny, że to on – posłusznie się zatrzymał. Zacząłem go powoli ściągać ku sobie, a on bez większego oporu poddał się mojej woli. Nie trwało to zbyt długo. Już po chwili był na brzegu. Ważył z półtora kilograma.
Trzymając rybę oburącz, odwróciłem się i… zamarłem. Byk stał tuż – tuż, o dwa kroki ode mnie. Przez chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Poczułem jego ostry i nieprzyjemny zapach. Opuścił łeb i głośno parsknął. Przerażony, bez zastanowienia uniosłem karpia nad głowę i rzuciłem nim prosto w czarną mordę napastnika. Odskoczyłem w bok. Straciłem równowagę i upadłem na plecy w przybrzeżny szlam. Przeturlałem się na brzuch i poderwałem do góry. Wyszarpując nogi z mułu rzuciłem się w zbawczą wodę starorzecza…
Zanurzony po pas ścierałemz twarzy błoto i uważnie się rozglądałem. Byka nigdzie nie było widać, zniknął równie niespodziewanie jak się pojawił. Przepadł wśród kęp skarlałych olch. Z trudem wygramoliłem się na ląd i poszukałem kamizelki. O dziwo, nic się jej nie stało, a i zawartość kieszonek specjalnie nie ucierpiała. Podniosłem z ziemi karpia, który starcia z bykiem nie przeżył. I była to jedyna ofiara tego zdarzenia.