środa, 24 kwietnia, 2024
Strona głównaSpinningMOJA NAJWIEKSZA PASJA

MOJA NAJWIEKSZA PASJA

Ta pasja trwa już od czasu, gdy Andrzej Kruszona miał 12 lat. Na robaczka nałowił wtedy pierwszych w swoim życiu okoni. Jak mówi, spodobał mu się ich zapach. Dziś dobiega pięćdziesiątki, ale swoich wędkarskich zainteresowań nie zmienił. Łowi tylko okonie. Każda inna ryba to dla niego zaledwie przyłów.

Kruszona mieszka i pracuje w Świdniku, więc Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie ma o rzut beretem, ale jako pilot śmigłowca wykonuje wiele robót zleconych. Kilkanaście lat w całym kraju obsiewał nawozami pegeerowskie pola. Jeśli tylko mógł, to wybierał takie okolice, gdzie było dużo wody. W ten sposób poznał okonie suwalskie i mazurskie, szczecińskie i zielonogórskie… Teraz często pracuje za granicą. Ostatnio każdego lata gasi pożary hiszpańskich lasów Tam też nie przepuści żadnej wodzie. Musi jednak odstępować od swojej zasady, bo za Pirenejami okoni już nie ma. W Hiszpanii łowi więc bassy i karpie. Odbija to sobie potem późną jesienią i zimą. Zwłaszcza wędkowaniu pod lodem poświęca bardzo dużo czasu.

  • Nie można mówić o łowieniu okoni i nie wspomnieć o sprzęcie – mówi Andrzej. – Wpływa on decydująco na wyniki i bardzo mnie dziwi, że tak wielu kolegów ten problem lekceważy. Kilkanaście lat temu kłopotów ze sprzętem nie miałem, bo wówczas podstawowym kijem był czeski Tokoz, a najlepszą przynętą obrotówka. W moim arsenale były też wahadłówki i kilka woblerów. Aż dziw, że to wówczas wystarczało. Ale kiedy się porównuje tamto wędkowanie z dzisiejszym, to różnicę widać na pierwszy rzut oka: wtedy się łowiło większe sztuki. Dzisiaj na nowoczesnych mikroprzynętach siada dużo okoniowego drobiazgu. Wniosek prosty. Duże przynęty były w jakiś sposób selekcjonerami, bo przecież w tych samych miejscach się łowiło i w tamtym czasie. W jeziorze dobre okoniowe miejsca się nie zmieniają. Nie można więc inaczej wytłumaczyć tamtych połowów, tym bardziej że małych okoni prawie się nie łowiło, a przecież być musiały.

Nową erę w wędkarstwie zapoczątkowały kije Power Grip firmy Cormoran. Mocny dolnik i delikatna szczytówka – wydawało się, że to szczyt konstruktorskich osiągnięć, że już nic lepszego wynaleźć się nie da. Niektórzy wędkarze zaczęli nawet rozpowiadać, że teraz okonie biorą zupełnie inaczej! Było to oczywiście złudzenie. Okonie brały tak samo, ale nowy sprzęt inaczej, bo dokładniej, te brania sygnalizował. Jeszcze wówczas niewiele się zmieniło w arsenale moich przynęt, mogę jednak powiedzieć, że samo wędkowanie bardzo wysubtelniało.

W tym samym czasie co Power Gripy pojawiły się też miękkie przynęty. Nie od razu się do nich przekonałem. Było w tym trochę nieufności, a może i przekory, bo przecież łowiąc na tradycyjne przynęty wyniki też miałem świetne. Po gumy sięgnąłem dopiero sześć – siedem lat temu. Szło mi znakomicie, ale gdy nabrałem rutyny, poczułem jakiś niedosyt. Jeszcze wtedy nie potrafiłem wyrazić, co było przyczyną mojego niezadowolenia. Dopiero kiedy zacząłem łowić mikroprzynętami (dużo wcześniej nim pokazały się w sklepach), uświadomiłem sobie, jak mało precyzyjne jest moje prowadzenie i jak bardzo słabo wędka przekazuje mi to, co się dzieje pod wodą.
Pierwszą nowoczesną wędkę zrobiłem sam. Był to kombajn do łowienia z brzegu i z łódki.

Węglowe wędzisko miało 2,7 m. Obciąłem fragment jego szczytówki i w to miejsce wkleiłem pełne włókno szklane. Sporządziłem też nowy dolnik. Długi, oryginalny, służył mi do łowienia z brzegu. Nowego, krótkiego, używałem tylko na łódce. Z nim kij miał około dwóch metrów. Odtąd zmienił się świat doznań, jakie mi towarzyszyły podczas brań okoni, zwłaszcza gdy wędkowałem z łódki. Wklejaną szczytówkę zrobiłem ciężką. Elastycznie poddawała się, kiedy okoń zasysał przynętę. Brania okonia mogłem podzielić na etapy.

Właśnie wtedy zwróciłem się o pomoc do Zbyszka Kawalca. Prosiłem go, żeby do mojej wędki założył przelotki. Tak mimochodem mu powiedziałem, że marzy mi się specjalna wędka okoniowa. Dodałem nawet, czego bym od niej oczekiwał. Zbyszek bardzo się do tego pomysłu zapalił, bo w tym czasie – tak powiedział – wędki przeznaczonej wyłącznie do łowienia okoni nigdzie na świecie nie było.

Zaczął się dla nas okres pełen niezapomnianych wrażeń i przeżyć.

Pierwsze próby nowej wędki robiliśmy na Bystrzycy płynącej niedaleko Zbyszkowej pracowni. Potem prawie każdego dnia wypływaliśmy na Zalew Zemborzycki. Właśnie podczas tych prób i doświadczeń powstała słynna „kocia łapa”, wędzisko o sztywnym dolniku i bardzo delikatnej szczytówce. Niektóre z tych pomysłów Zbyszek wykorzystał potem przy konstruowaniu wędki Konger Mikros. W zasadzie poszukiwania wyglądały w taki sposób, że Zbyszek dostarczał wędki, a ja po jakimś czasie uwagi do nich. Nie wspomnę już dzisiaj, ile nowych wędek szło na bok tylko z tego powodu, że podczas holu niewłaściwie się uginały lub gubiły ryby.

Nauczyłem się wtedy, że są dwa rodzaje szczytówek, które świetnie informują o braniu okonia. Jedna to gruba, a tym samym ciężka, wklejana szczytówka z pełnego włókna szklanego. Ze względu na swoją wagę jest poniekąd bezwładna i okoń zasysa przynętę bez obaw. Typ drugi to bardzo cienka szczytówka z włókna węglowego. Jest tak elastyczna, że przy braniu widać na niej dokładnie cały przebieg tego wydarzenia. Oczywiście na jednej i drugiej prowadzi się przynęty w inny sposób.

Mając do dyspozycji tyle typów wędek – bo Zbyszek był niespożyty w swych pomysłach i energii – mogłem się też przekonać, że długość okoniowego kija, oczywiście do łowienia z łódki, nie powinna przekraczać 1,9 m. Dzisiaj łowię nawet krótszymi, ale kiedy mnie na początku Zbyszek do tego przekonywał, nie chciałem mu wierzyć. Tymczasem krótka wędka pozwala prowadzić przynętę bardziej precyzyjnie, a brania wyczuwa się na niej zdecydowanie lepiej. Kolejnym etapem mojego wtajemniczenia było poznawanie szklanych spiningów Seeker. Łowcom okoni te wędki stworzyły kolejne szanse. W słowach ciężko jest przekazać doznania w czasie brania bądź też holu ryby, bo na nie składa się jeden z ważniejszych czynników, jakim jest temperament wędkarza. Wystarczy jednak, kiedy powiem, że niektórymi modelami Seekerów musiałem się uczyć łowienia okoni od nowa.

Sprzęt sprzętem, ale wiedza o świecie, w jakim te ryby żyją i co w nim zjadają, wcale nie przestaje być ważna. Zapewne widzieliście, i to często, że jeden wędkarz wyciągał okonie raz po razie, gdy tymczasem inni szli do domu o kiju. Czasami jest to przypadek, jednak najczęściej decydują o tym umiejętności i doświadczenie. Jedno i drugie zdobywałem przez kilkadziesiąt lat. Przez taki czas wiele spraw układa się w reguły i nimi się kieruję, kiedy zaczynam poznawać nowe łowiska. Jednak każdy akwen ma swoją specyfikę, którą trzeba długo poznawać po to, by złowić ogromnego okonia, najczęściej samotnika, który na nieszczęście bądź szczęście rzadko wyrusza na polowanie.

Okonie, jako gatunek, nigdy nie żyją w samotności. Zawsze muszą mieć towarzystwo innych ryb, najczęściej drobnych. To jest ich pokarm. Małe okonie, średnie, a nawet zbliżające się do kilograma pływają w okolicy ławic, ale też, jeżeli mają dobre kryjówki obok, to właśnie w nich czekają na odpowiedni do ataku moment. Największe okonie, a w naszych warunkach są to sztuki ponadkilogramowe, polują tylko od czasu do czasu i “śpią” w norach.

Wiele stad okoni odżywia się głównie rakami. Kiedy na nich żerują, jest to mniej widoczne od ataków na słonecznice i ukleje, ale gdy się wie, w jakich warunkach raki najchętniej przebywają, to i okonie znaleźć łatwo, bo tam, gdzie raki, będą też okonie. Zimą dobre okoniowe łowiska w nieznanych akwenach poznaje się po przeręblach i rowerowych śladach. Latem dobrym przewodnikiem jest wiatr. Zwiewa w jakimś kierunku plankton.

Za planktonem płyną małe rybki, bo się nim żywią, a za nimi okonie, które się żywią rybkami. Kiedy latem nie ma wiatru, biorę do ręki lornetkę i obserwuję powierzchnię wody. Na niej okonie odciskają swoje “linie papilarne”. Nawet, gdy w jeziorze nie ma zbyt wielkiej populacji, zawsze jakaś rybka błyśnie swoim bokiem, kiedy wyskoczy nad powierzchnię wody.

Kocham okonie za ich nieprzewidywalność, dającą wędkarzowi pole do popisu, zwłaszcza tam, gdzie jest płytko. Jednego dnia biorą jak na komendę, potem znikają, jakby ich tutaj w ogóle nie było. Lepiej jest na łowiskach o głębokości powyżej czterech metrów, ale i tam okonie bardzo chimerycznie reagują na przynętę, sposób jej prowadzenia, a nawet kąt padania światła. Gdzie ich szukać? Z tym jest problem. Wprawdzie wiadomo, że okonie bardzo lubią, gdy żarcie i kryjówka są blisko siebie, ale na głębokiej wodzie trudniej takie miejsca znaleźć. Na Mazurach nauczyłem się szukać okoni na bindugach. Zauważyłem, że tam, gdzie nie ma trzcin, zawsze w pewnym oddaleniu od brzegu jeziora jest uskok dna. To są pewne okoniowe miejsca.

Owa nieprzewidywalność okoni nauczyła mnie stałego z nimi postępowania na łowisku. Nie można bowiem inaczej, jak tylko przez eliminowanie kolejnych sposobów, dojść do tego, jak najlepiej prowadzić przynętę. Najpierw kładę przynętę na dnie i ściągam ją w równomiernym tempie. Jeżeli brań nie ma, prowadzę ją drobnymi skokami. Gdy i to nie pomaga, skaczę przynętą bardziej agresywnie i wyżej, kilkanaście centymetrów nad dno. O tych sposobach można powiedzieć, że są regułą. A wyjątki to brania leżącej w bezruchu na dnie, około minuty, gumy, lub opad na napiętej żyłce od powierzchni do dna, albo ściąganie blachy w boleniowym tempie.

Wiele zależy również od koloru przynęty. Uważam, że powinny one być stonowane, takie jak w przyrodzie. Właśnie kolory zniechęcały mnie przed laty do miękkich przynęt. Wówczas wszystkie były albo białe, albo jaskrawe. Wiele lat trzeba było czekać, żeby coś się w sklepach zmieniło. A zmieniło się i to mocno. Przykładem chociażby sławny motor-oil.

Na okonie zawsze jest odpowiedni czas i dobra pogoda. Staram się je złowić nawet wtedy, kiedy stoją głowami w kierunku dna, chociaż wiem, że to prawie niemożliwe.

Wiesław Dębicki

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments