W rzece wiosna pojawia się szybko. Wystarczy kilka dni ciepła, aby lód błyskawicznie stopniał i nad wodą zrobiło się jak w kwietniu. Rzeka momentalnie ożywa i zaczynają brać ryby, również te, o jakie trudno tu w innych porach roku.
Noteć w okolicach Białośliwia, tak jak przez całą pradolinę od Bydgoszczy aż do ujścia, płynie leniwie uregulowanym, szerokim na 50 – 60 metrów korytem, pośród podmokłych łąk poprzecinanych siecią – dziś zaniedbanych – kanałów, rowów, stawów oraz starorzeczy. Rzeka, po zawieszeniu żeglugi, nie pogłębiana od lat mocno się wypłyciła. Dziś średnia głębokość waha się od metra do trzech, dno w większości jest piaszczysto-gliniaste lub muliste. Latem koryto mocno zarasta strzałką wodną, grążelami oraz rzęsą, która spływa rzeką przez całe lato i jesień, niekiedy do końca października, utrudniając, a w pewnych okresach nawet uniemożliwiając wędkowanie. Przy moście na drodze prowadzącej do Margonina i Chodzieży znajduje się spore starorzecze, 4 kilometry w dół rzeki kolejne. Zimują tu noteckie ryby. Wiosną i latem na tym odcinku rzeki łowi się płocie, wzdręgi, liny, karpie, karasie, leszcze, a jesienią – kiedy już spłynie rzęsa, aż do nastania lodu – również szczupaki i okonie.
Ubiegłej zimy wędkarski kalendarz stanął na głowie. Na przełomie lutego i marca przyszła gwałtownie odwilż. Stan wody raptownie się podniósł i rzeka się rozlała jak na wiosnę. Ryby wyszły z zimowisk i przez dwa tygodnie fantastycznie żerowały. Potem wszystko wróciło do normy.

Szczególnie pięknie brały okonie. Podeszły pod brzegi, na skraj zalanych wiklin i krzaków. Łowili je głównie spławikowcy, a najskuteczniejszą przynętą były zwykłe dżdżownice wygrzebane spod pryzmy kompostu lub gnoju. Kupne dendrobeny okazywały się bezwartościowe. Najlepszą porą łowienia na płyciznach były wieczory ciepłych, lecz pochmurnych dni, kiedy woda podgrzewała się o kilka stopni. Żerowaniu okoni sprzyjał wiatr marszczący tafle wody oraz padający drobny deszcz lub śnieg. Pod koniec dnia słonecznego temperatura obniżała się szybciej i już późnym popołudniem przy brzegach szkliły się kryształki lodu. Wtedy okonie schodziły głębiej, na skraj burty i przestawały żerować.
Okonie nie pożerały robaka, ale bardzo wolno go wsysały. Spławik się przy tym tylko poruszał lub nieznacznie przytapiał. Rozpoznanie tych delikatnych brań wymagało od wędkarza pełnej koncentracji i pewnego doświadczenia. Z czasem po ruchach spławika bez trudu udawało się odróżnić skubnięcie okonia od podmuchu wiatr lub uderzenia fali, ale pierwsze ryby wędkarze wyciągali z dużym opóźnieniem. – Spławik nawet nie drgnął, a okoń siedzi. I jak głęboko zażarł! – mówili wielce zdziwieni.

Do tak precyzyjnego łowienia najlepiej nadawał się długi – żeby sięgnąć poza pas wikliny lub krzaków – teleskop z kołowrotkiem lub tyczka z lekko przegruntowanym zestawem. W płytkiej i przejrzystej wodzie plaśnięcie przynęty mogło okonie spłoszyć, dlatego wędkę należało zarzucić kilka metrów powyżej łowiska, pozwolić zestawowi spłynąć pod krzak, gdzie „łapał” grunt, a potem naprężyć żyłkę tak, aby lekko pochylony spławik wystawał w połowie z wody. Takie delikatne łowienie (przypon 0,12 – 0,14 mm, spławik 2 – 3 g), nazywane przez noteckich wędkarzy „z wieszaka”, przynosiło w dobry dzień nawet pół setki okoni, z których największe dochodziły do kilograma.
Wieść o znakomitych połowach przyciągnęła nad Noteć również spiningistów. Niektórzy przywieźli łodzie lub pontony sądząc, że najwięcej ryb uda się sięgnąć ze środka koryta. Jednakże drapieżniki przy wysokiej wodzie uparcie trzymały się traw i krzaków, więc o wiele lepsze rezultaty przynosiło spiningowanie z brzegu. Niestety, trzeba było przy tym brodzić w zimnej wodzie. Pływanie po rozlanej i targanej zimowymi wiatrami rzece nie należało do przyjemności, a dokładne napłynięcie na łowisko i kotwiczenie wymagało dużego wysiłku. Wędkowanie z łodzi miało sens tylko w miejscach mocno zakrzaczonych, do których nie sposób było dostać się z brzegu.

Okonie najchętniej atakowały twistery długie na 1,5 – 3 cm, w kolorze motor-oil, zbrojone w główki o wadze 3 – 4 g, ciągane bardzo wolno z prądem, skrajem zalanych burt. Należało przy tym robić częste przerwy i stawiać przynętę na dnie. Przy obławianiu krzaków przydawała się umiejętność łowienia z opadu, bo drapieżniki – wyżerające głównie dżdżownice wymyte przez wodę, o czym świadczyła zawartość ich żołądków – najchętniej chwytały przynęty swobodnie zsuwające się po przybrzeżnym stoku. Aby taki efekt uzyskać, należało zbroić twistery w główki gramowe, góra półtoragramowe. Po delikatnym skubnięciu, zauważanym zwykle na szczytówce lub żyłce, trzeba było odczekać kilka sekund, by dać okoniowi czas na zassanie całej gumki. Twistery przynosiły spore ilości okoni, jednak najgrubsze garbusy dawały się złowić na najmniejsze, brokatowe kopyta z niebieskim grzbietem. Ale te przynęty podobały się również szczupakom, które broniły się obcinając przypony. Dla spiningistów było to prawdziwe utrapienie.
Wiesław Branowski