wtorek, 5 listopada, 2024

BANKOWY SZCZUPAK

Płotka ciągała zestaw szczupakowy tam i siam, ale po godzinie osłabła i poddała się ruchom wody. Zarzucałem ją w rejon spokojnej cofki, u wylotu zatoczki…

No i proszę – powiedziała żona, ugniatając w kuchni ciasto na kluski. – Znowu zostaliśmy bez ryby.

  • A dlaczego, mamo? – spytała moja trzynastoletnia córka. Doskonale wiedziałem, w jakim kierunku rozwinie się ten dialog.
  • Bo twój ojciec mówi, że jest wędkarzem. Inny dawno by już kupił przyzwoitego karpia, a tak, moje dziecko, w Wigilię pozostaliśmy bez ryby.
  • Mamo, to może ja pójdę na rynek? Pewnie są tam jeszcze jakieś karpie.
  • Spokojnie – lekko się zdenerwowałem. – Skoro obiecałem rybę, to ją przyniosę. Wczoraj mi nie wyszło, ale dziś macie to jak w banku.
  • Dziś to powinieneś w domu siedzieć, razem z dzieckiem choinkę ubierać, a nie za rybami się uganiać. Widzisz córeczko – żona wróciła do przerwanej rozmowy z naszą latoroślą – kiedy już dorośniesz i znajdziesz sobie jakiegoś miłego chłopaka, zaraz go spytaj, jakie ma hobby. Czy gołębie lubi, może jest akwarystą, może króliki hoduje… To by zresztą było najlepsze. Ale jak ci się przyzna, że łowi ryby, to zmykaj, ile sił w nogach.
    Reszty pogadanki wychowawczej już nie dosłyszałem.

    Rzeka wiła się między skarpami. Zwężona w tym miejscu, meandrowała wartko, podmywając brzeg to z jednej, to z drugiej strony. Samochód zostawiłem na leśnym parkingu i zniosłem majdan do drewnianej łodzi zakotwiczonej w małej zatoczce. Wigilijne przedpołudnie było ciche i rozsłonecznione. Śnieg zalegał jedynie pod krzakami i w paru zagłębieniach wysokiego stoku. Nawet ptaki się wyciszyły, jakby i one rozumiały doniosłość tego dnia.

    Byłem tu już wczoraj, aby jak co roku w przeddzień Wigilii złowić świątecznego szczupaka. I po raz pierwszy od wielu lat wróciłem z niczym.
    Wypłynąłem ku wylotowi zatoczki i ustawiłem łódź na kotwicy, na krawędzi nurtu. Szczupakowe wędzisko, gotowe do roboty, leżało wzdłuż prawej burty. Pod nisko zwisające gałęzie olchy zarzuciłem lekki zestaw z białym robakiem na haczyku. Po kilku minutach wyjąłem płotkę. Miała nie więcej niż dwadzieścia centymetrów. Zarzuciłem jeszcze raz. Nim minął kwadrans, spławik się wyłożył i zaczął odpływać. Zacięcie, silny opór i szybka kapitulacja: nad powierzchnię wody wychynął ryjek leszcza. Przyholowałem go bez trudu – miał około pół kilograma. Trochę za duży na żywca i już, już byłbym go wypuścił, ale coś mnie powstrzymało. Ostatecznie też ryba – pomyślałem.

    Płotka ciągała zestaw szczupakowy tam i siam, ale po godzinie osłabła i poddała się ruchom wody. Zarzucałem ją w rejon spokojnej cofki, u wylotu zatoczki. Woda wtłaczana nurtem zawracała tam powoli i krążyła robiąc koło o średnicy mniej więcej dziesięciu metrów. Dno było tu na głębokości dwóch – trzech metrów i tworzyło coś w rodzaju półki nad dziewięciometrową głębią. Zwykle właśnie tam przystawały w poszukiwaniu żeru grube szczupaki. Ale tego dnia najwyraźniej też zachowywały post.

    Minęło południe. Przyciągnąłem płotkę, odpiąłem ją ostrożnie od kotwiczki i wrzuciłem do wiaderka z wodą. Może się jeszcze przyda? Sięgnąłem po leszcza. Był stanowczo za duży. Odjąłem ciężarki zakładając, że tak czy tak będzie ciągnąć w dół, i zarzuciłem w sam środek cofki. Spojrzałem na zegarek, było już po drugiej. Żywiec flegmatycznie przesuwał pękaty spławik to w tę, to w drugą stronę, a nawet z mozołem wciągał go pod wodę. Słońce opadło na zwichrzone grzywy brzóz i buków po drugiej stronie rzeki. Trochę się zaniepokoiłem. Gdybym teraz zwinął sprzęt i szybko wrócił do miasta, mógłbym jeszcze kupić jakąś rybę na targowisku, w ostateczności podjechać do rybaczówki na przedmieściu i pewnie też bym coś dostał… że co, że honor wędkarza. No cóż, czasem trzeba go schować do sadzyka i poczekać na lepszą okazję. W końcu zmiękłem i wciągnąłem kotwicę. Wymyśliłem, że najpierw dopłynę do brzegu, złożę wszystko, wiosła przykuję łańcuchem do ucha na dziobie i dopiero wtedy zwinę zestaw. Leszcz pokręci się w toni kilka dodatkowych minut i kto wie… A ostatecznie wezmę do domu i jego, i płoteczkę. Zawsze coś.

    Ledwie ułożyłem kotwicę na rufie i zacząłem zwijać linkę, szczupakówka spadła z ławki i przesunęła się ku dziobowi. Przytrzymawszy ją lewą ręką otworzyłem kabłąk kołowrotka i zacząłem się rozglądać za spławikiem. Zniknął. Żyłka po chwili znowu zaczęła zjeżdżać ze szpuli.

    Widziałem jak się napręża i tnie wodę niknąc w ciemnej toni daleko za cofką, w samym nurcie. Zrobiło mi się ciepło, przez grzbiet przeleciał mi dziwny dreszczyk, w ustach zaschło. Oho, dobra nasza… Żyłka przestała spadać ze szpuli. Przymknąłem kabłąk, nieco dokręciłem hamulec i zaciąłem. W pierwszej chwili pomyślałem, że kij pękł, bo zatrzeszczał tak, jakby go ktoś rozdeptywał. Hamulec zaterkotał nagle i równie nagle zamilkł. Czas się zatrzymał. Uwolniona od kotwicy łódź lekko dryfowała na obrzeżu cofki, siedziałem na ławeczce jak skamieniały, kij wygięty w pałąk lekko drgał, silny nurt wody podszarpywał żyłkę numer zero trzydzieści, a gdzieś tam, dziesięć metrów pod powierzchnią wody, przywarło do dna coś, o czym nawet nie wiedziałem, czy było rybą. Może to jakiś sczerniały pień bukowy napatoczył się w ten wigilijny dzień akurat na moją kotwiczkę? A może zgłodniała wydra nie dostrzegła wolframowego przyponu i przygryzła rybę?

    Nagle żyłka się napięła i zajęczała jak struna, zaś kij omal nie wyskoczył mi z rąk. Hamulec wrzeszczał, na szpuli było jeszcze z osiemdziesiąt metrów żyłki, czterdzieści już opuściło kołowrotek ulegając naporowi podwodnej bestii, która dotarła do środka nurtu i ruszyła pod prąd. Nie bardzo wiedziałem, co teraz zrobić. Na razie rządziło to coś, cokolwiek to było. Płynęło uparcie pod prąd i ciągnęło za sobą łódź. Mocny nurt stał się moim dodatkowym przeciwnikiem, bo z każdą chwilą rósł napór wody na dno i burty łódki, a przecież wytrzymałość zestawu słabła. Zdążyłem rzucić okiem na zegarek. Dochodziła piętnasta. Za jakieś trzydzieści minut zacznie szarzeć. Nie mogłem liczyć na czyjąkolwiek pomoc, bo na odcinku kilometra nie było nikogo. Tymczasem ryba – bo teraz już nie miałem co do tego wątpliwości – zmieniła taktykę i zawróciła. Opłynęła łódź wielkim łukiem i runęła w dół rzeki. Ledwie zdążyłem poluzować hamulec. Teraz spływaliśmy w dziwacznym tandemie z prędkością mniej więcej dwóch metrów na sekundę. I nadal nic nie mogłem zrobić poza oczekiwaniem na jakiś cud.

    Po pięciu, może sześciu minutach bydlę zbliżyło się do przeciwległego brzegu, jakby chciało ściąć zakręt. Zadrżałem. Zaraz za zakrętem leżał w rzece potężny buk. Wczepiony resztkami korzeni w wysoki brzeg przegradzał nurt na odcinku co najmniej ośmiu – dziecięciu metrów. I ryba tam właśnie zmierzała. A to oznaczało, że w walce z nią moje szanse redukują się do zera. Rozpaczliwie pochwyciłem jedną ręką wiosło, aby zmniejszyć dzielący nas dystans i zachować jaką taką zdolność do manewrowania łódką. Drzewo właśnie wyłoniło się zza piaszczystej skarpy, a ryba uparcie ciągnęła w stronę zanurzonych konarów. Porzuciłem wiosło i zacząłem ściągać żyłkę. Co ma być, niech będzie! – przemknęło mi przez rozpaloną głowę. Ryba zatrzymała się na wysokości zatopionego drzewa, kilka metrów od jego korony.

    Niestety, silny nurt znosił mnie wprost na zanurzony pień, przez który z szumem przelewała się woda. W końcu łódka rąbnęła w czarny bal. Wypadłem za burtę i zanurzyłem się w zimnej ciemności. Prawą dłonią pochwyciłem jakiś konar, lewą wciąż kurczowo trzymałem wędzisko. Nurt przyciskał mnie do pnia, ale jakoś udało mi się nań wgramolić i wystawić głowę ponad powierzchnię rzeki. Usiadłem okrakiem na drzewie i zacząłem skracać żyłkę. O dziwo, ryba uległa. Kiedy ją przyciągnąłem na tyle blisko, że mogłem się jej przyjrzeć, znowu poczułem gorące dreszcze biegające mi po grzbiecie. A przecież tkwiłem po pierś w wodzie o temperaturze ledwie przekraczającej zero stopni Celsjusza.

    To był szczupak. Miał jakieś sto siedemdziesiąt, może nawet sto osiemdziesiąt centymetrów. Przyglądał mi się uważnie jakby nie dowierzając, że cokolwiek może nas łączyć. Monstrualnie gruby, ciemny, z własnej woli podpłynął i stanął o metr od mojej na pewno nie najmądrzej wyglądającej gęby. Potem lekko potrząsnął pyskiem i odrzucił kotwiczkę wbitą dotąd w twardą płytkę górnej szczęki. Zdążyłem jedynie zauważyć, że ramię kotwiczki zupełnie się wyprostowało. Odwrócił się bokiem, błysnął jasnym, krowim brzuchem i powoli odpłynął niknąc z wolna w czarnej, zimnej czeluści.

    Wygramoliłem się na brzeg ciągnąc za sobą żywcówkę z nadłamaną szczytówką. Łódź wypełniona wodą zaczepiła się o grubą gałąź i utkwiła kilka metrów niżej. Jeszcze raz wlazłem do lodowatej rzeki i przyciągnąłem łódkę pod skarpę. Zniknęło wszystko: lekkie wędzisko, torba ze sprzętem, termos z herbatą, siatka z kanapkami. Jedynie plastykowe wiaderko z martwą płotką kołysało się między burtami. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że samochód stoi po drugiej stronie rzeki, a od najbliższego mostu dzielą mnie trzy kilometry marszu. No i było już prawie ciemno, a na niebie błyskały pierwsze gwiazdy.

    Do domu dotarłem przed szóstą. Żona i córka siedziały przy wigilijnym stole, na którym płonęły dwie świece. Pod oknem iskrzyła się świąteczna choinka, z miniwieży płynęły ciche dźwięki kolędy.
  • Matko Boska Częstochowska! – jęknęła żona.
  • Mamo! – zawtórowała córka.
    Nie wiedzieć czemu poczułem skurcz gardła, a pod powiekami łzy. Stałem w drzwiach pokoju w sztywnym od lodu ubraniu, na podłodze rosła kałuża wody, w ręku trzymałem plastykowe wiadro. Wyjąłem z niego nieszczęsną płotkę i pokazałem rodzinie.
  • Mówiłem, że ryba… Jak w banku…

    Roman Suwik
Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments