To był pierwszy turnus wczasów rodzinnych w stanie wojennym. Jedzenie pod psem, dlatego pierwszy raz w życiu (i daj Boże ostatni) wędkowałem nie tylko dla przyjemności.
Objuczony sprzętem, z wiosłami na ramieniu, schodziłem po skarpie do zacumowanej łódki, przeklinając w duchu, że mój domek stoi tak daleko od jeziora. Kiedy pokonywałem krótki odcinek głównej drogi, usłyszałem za sobą głos mężczyzny, który nieśmiało oznajmił, że chętnie zjadłby szczupaka. Gość nie jest zupełnie zielony, skoro odróżnia spining od zwykłej wędki – pomyślałem zatrzymując się, by mu odpowiedzieć. Nie był sam, szedł w towarzystwie kobiety. Wyglądali na solidne i raczej zamożne małżeństwo.
– Jeśli chce pan zjeść szczupaka, to nie mógł pan lepiej trafić. Ma pan go u mnie jak w banku – oznajmiłem pół żartem, pół serio.
– Ale ja tylko tak sobie powiedziałem… – Mężczyzna był wyraźnie zmieszany, ale w sukurs przyszła mu kobieta. – Mąż tak zawsze, najpierw się podmawia, a potem trefi. Bądź mężczyzną, przecież masz chęć na szczupaka!
– Zatem proponuję, aby pan przyszedł o godzinie 20:30. – Mówiąc to wskazałem ręką na swój domek, podając jednocześnie jego numer. – Będę na pana czekać ze szczupakiem. Moja pewność siebie (nie przypuszczali nawet, że udawana) najwyraźniej rozsierdziła mojego rozmówcę, bo przemówił niezbyt uprzejmie. – Skąd wiadomo, że pan w ogóle coś złowi? Przy naszym stoliku jada zapalony spiningista, który jeszcze ani razu nie wrócił z jeziora ze szczupakiem. – Natychmiast zripostowałem: – Nie wystarczy być zapalonym, trzeba być jeszcze dobrym!
Odbijając łódką od brzegu zastanawiałem się, czy mężczyzna przyjdzie, czy też nie. Coś mi mówiło, że jednak tak, choćby z ciekawości. Miałem zatem ponad trzy godziny na złowienie przynajmniej jednego szczupaka. Postanowiłem zacząć od przeczesania pobliskiej górki. Jednak niebiosa okazały mi swoją nieprzychylność, bo lunął ulewny deszcz. Byłeś zarozumiały, to teraz cierp!
Jeśli miałem cierpieć i w ten sposób odkupić swój grzech zarozumialstwa, musiałem zostać na wodzie. Przeczesanie górki zajęło mi prawie dwie godziny. I nic. Czasu zostało niewiele, a do następnego łowiska było daleko. Musiałem zawrócić w stronę brzegu. Przesuwałem się łódką wzdłuż stoku. Co 20 – 30 metrów zostawiałem ją w dryfie i konsekwentnie czesałem. Co jakiś czas wcale nie dla relaksu wybierałem wodę z łódki. Ściana deszczu przesłaniała brzeg, a ja na łódce! To musiał być żałosny widok, całe szczęście, że w tej roli mięsiarza nie widział mnie żaden z moich przyjaciół.
Pokuta okazała się skuteczna, bo przetrwałem najgorsze. Ulewa osłabła i wtedy spełniło się to, co miało uratować moją wędkarską reputację. Powiem tylko, że po trzech godzinach pobytu na wodzie, przemoczony do suchej nitki, niosłem do domku komplet szczupaków o wymiarach od 52 do 64 cm. Nie jednego, nie dwa, lecz komplet!
Po doprowadzeniu się do należytego wyglądu usiadłem przy oknie i sącząc napój drinkopodobny (to był czas erzaców!) patrzyłem na drogę. Żeby zaspokoić swoją próżność i zrobić na „kliencie” wrażenie już wcześniej ułożyłem szczupaki według wielkości na stopniach schodów przed domkiem.
Mżył już tylko drobny deszczyk, nieliczni wczasowicze wyszli na spacer. Kiedy zbliżała się godzina 20:30, delikwent pojawił się na drodze. Szedł niezdecydowanie, jakby od niechcenia. Aby go ośmielić, wyszedłem na podest schodków. Podszedł do mnie, patrzył to na szczupaki, to na mnie i milczał. W jego oczach malowało się zdziwienie.
– Życzył pan sobie szczupaka, więc proszę sobie wybrać – powiedziałem. Wskazał ręką na drugiego według wielkości, wyjął z kieszeni marynarki papierową torebkę, założył ją na szczupaka od strony łba i trzymając go przez papier, powiedział: – Tego wezmę, jeśli można. Ile płacę? – Zagotowało się we mnie, lecz spokojnie odpowiedziałem. – Prawdziwy wędkarz nie sprzedaje ryb, lecz jeśli ma taki kaprys, rozdaje je bezinteresownie. – Przepraszam – powiedział krótko chowając portmonetkę. – W takim razie zaproszę na dobrą wódkę. – Nie odmówię i nie przyjdę z pustymi rękami – odpowiedziałem.
Mijały dni i się nie pokazywał. Aż wreszcie spotkaliśmy się w kolejce po truskawki. Nie mógł udać, że mnie nie zauważył, chociaż próbował. Zaczął coś bąkać, tłumaczyć… Żal mi się go zrobiło, więc postanowiłem mu pomóc: – Nic się nie stało, wiem, jakie są trudności ze zdobyciem czegokolwiek. Proszę zapomnieć o obietnicy, bo ja już o niej zapomniałem.
Kupił truskawki i bez słowa odszedł. A ja nie starałem się go zatrzymywać.
Andrzej Remlein