Mijali rogatki Wyszkowa. Chłodny, majowy deszcz bębniący o przednią szybę autokaru i usypiający szum silnika sprawiły, że wigor uczestników wycieczki mocno przygasł. Znużyła ich i uśpiła monotonna, kilkugodzinna jazda. Jechali na Bug, nie znaną im rzekę, oddaloną od ich fabrycznego miasta o setki kilometrów. Jakże wiele sobie po tym spotkaniu obiecywali…
Jerzy nerwowo kręcił się na siedzeniu. Czuł narastający niepokój. To on zaplanował tę wyprawę, to on nią kierował, odpowiadał za ludzi, za sprzęt biwakowy i… za wyniki. Właśnie one nie dawały mu spokoju. Czy łowisko nie zawiedzie, czy wynagrodzi trudy wielogodzinnej podróży? Wędkarstwo to wprawdzie loteria, ale czy inni to zrozumieją?
Gwałtowne hamowanie autokaru przerwało jego rozważania i obudziło pozostałych. Skręcili w wiejską, wyboistą drogę. Wkrótce byli na miejscu. Wspaniały widok meandrującej, szeroko rozlanej rzeki, jaki ujrzeli po przetarciu szyb, zachwycił ich i pobudził wyobraźnię. W pośpiechu, hałaśliwie wyładowywali sprzęt. Byle szybciej, byle prędzej znaleźć się nad wodą i zająć dogodne stanowisko. Nie obyło się bez przepychanki i słownych utarczek. Jerzy wyszedł z autobusu jako ostatni. Rozejrzał się wokoło. Ciężkie, ołowiane chmury wisiały nisko nad wijącą się po łąkach rzeką. Deszcz się nasilał. Nie zwiastowało to pogodnego, dwudniowego weekendu.
Powoli zaczął rozwijać sprzęt. Zachwycał się widokiem wody, głęboko wdychał rześkie powietrze przesycone zapachem mięty i tataraku. Szukając stanowiska nie oddalił się zbytnio od obozu. Miejsce, które wybrał, nie wyglądało zbyt atrakcyjnie. Ot, prosty, niezbyt głęboki odcinek rzeki o równym, dość szybkim uciągu. Typowa “rafa”, jak mawiają miejscowi. Zarzucił gruntówki i przycupnął pod krzaczkiem, otulony wojskową pałatką. Czekał…
Minęło kilka godzin. Nic się nie działo. Przynęta pozostawała nietknięta. Żadnego ruchu na wodzie, żadnego plusku spławiającej się ryby. Rwąca, wzburzona wiosennym przyborem rzeka wydawała się martwa i bezrybna. Po południu się przejaśniło. Deszcz powoli ustawał, a spoza chmur wyjrzało słońce, głaszcząc ciepłymi promieniami zroszone nadbrzeżne zarośla i sprawiając, że świat stał się jakby weselszy i bardziej kolorowy. Jerzy otrząsnął się z letargu. Zmienił taktykę łowienia, ale klasyczna przepływanka również nie przyniosła efektów. Brania nie widział do końca dnia.
Wieczorem obozowisko ożyło. Wędkarze wracali na posiłek. Humory dopisywały. Prawie każdy miał coś w siatce. Przeważnie była to drobnica, ot parę płotek, leszczyk, trafił się też ładny szczupak i 2-kilowa brzana. Zagorzałe dyskusje i ogólna wesołość świadczyły, że dzień należał do udanych. Zły nastrój Jerzego powoli mijał. Dobrze, że chociaż oni, pomyślał… Jeszcze jest szansa, jeszcze noc, jeszcze nie wszystko stracone – pocieszał się w duchu. Z namiotów dochodziły odgłosy pobrzękującego szkła. Normalka. Nie dołączył do ucztujących kolegów. W milczeniu przełknął kolację. Znów był nad brzegiem.
Rzeka przywitała go groźnym szumem wzbierającego nurtu, przez który od czasu do czasu przebijały się głuche odgłosy spławiających się ryb. Wielkich ryb. Martwa jak dotąd natura teraz ożyła. Lubił wędkować nocą, lubił siedzieć w bezruchu, w ciszy i skupieniu, wsłuchiwać się w tajemnicze dźwięki, dochodzące z wodnej toni. Wiele nocy spędził nad warciańskimi zakolami, koczując na gołej ziemi. A teraz, w chłodną majową noc, siedzi nad szeroką, dziką i nie znaną mu rzeką…
Mijały godziny. Z odrętwienia wyrwał go jazgotliwy dźwięk dzwonka. Na tę chwilę czekał… Więc jednak. Stare, wysłużone wędzisko tonkinowe, które chwycił w ostatniej chwili, rozpoczęło swój taniec. Przyginała je jakaś ogromna siła, prąc ostro z nurtem rzeki. Wszelkie próby powstrzymania tego “czegoś” spełzły na niczym i żyłka wysuwała się z kołowrotka z ogromną szybkością. Sum, z pewnością wielki sum – przemknęło mu przez myśl. Zdążył jeszcze krzyknąć do kolegów, zbudzonych hałasem, i po chwili znalazł się na skraju niezbyt gęstego zagajnika, rosnącego nad samym brzegiem. Przedzierał się przez niego z trudem, ciągnięty niczym na powrozie. Ktoś przyświecał mu latarką, ktoś inny udzielał wskazówek… Potwór zaś walczył i to ze zdwojoną energią. Co pewien czas Jerzy wyczuwał charakterystyczne szarpnięcia szczytówki, jakby to “coś” chciało za wszelką cenę wyzwolić się z pętających je więzów. I ta ogromna, jednostajna siła, ciągnąca do przodu bez zatrzymania czy zmiany kierunku.
Szczęściem dla wędkarza za zagajnikiem rozciągała się rozległa łąka. Dawało mu to pewne, niewielkie wprawdzie, szanse. Niestety, opór potwora nie malał, wprost przeciwnie, wzmógł się na tyle, że kilkudziesięciometrowy odcinek równego brzegu przebyli w iście sprinterskim tempie. I wreszcie stało się! Na wysuniętym w wodę cyplu, za którym rzeka skręcała gwałtownie w prawo, rosła kępa olszyn. Nie było rady. Przytrzymanie i przeciągły świst zrywającej się żyłki oznajmił, że to już koniec. Jerzy usiadł oszołomiony na trawie, z trudem opanowując drżenie rąk. Taka ryba, taka ryba – powtarzał szeptem.
Koledzy rozeszli się w milczeniu, dyskretnie zostawiając go z jego myślami. Pozostał tylko jeden z nich, bardziej widać dociekliwy, który, jakby nie dowierzając temu, co się stało, szukał czegoś za zakrętem rzeki. I znalazł! Po chwili Jerzy usłyszał jego wołanie, ruszył więc w tamtym kierunku. Widok, jaki ujrzał, zaskoczył go niesłychanie, a równocześnie jeszcze bardziej pognębił. Tuż za zakrętem Bugu, na rozległej płyciznie w świetle latarki zobaczył swojego niedawnego “przeciwnika”: ogromny, mocno rozgałęziony konar, wyniesiony przez wezbrany nurt rzeki na mieliznę. To on był sprawcą całego zamieszania…
Kiedy następnego dnia opuszczali to miejsce, Jerzy był wyjątkowo markotny i przygaszony. Nie to bolało go najbardziej, że nie złowił żadnej ryby, że Bug, jego wyśniona rzeka, zawiódł go i podrażnił jego wędkarską dumę. Spokoju nie dawało mu pytanie, dlaczego tamten wtedy w nocy pokazał mu tę cholerną gałąź, dlaczego w tak banalny sposób pozbawił go złudzeń i przerwał brutalnie sen o wielkiej, wspaniałej rybie, z którą stoczył zacięty, lecz przegrany pojedynek. Przecież mógł zachować tę wiadomość dla siebie.
I byłoby o czym wnukom opowiadać…
Jerzy Mycielski