Wędkarstwem zaraziłem się w dosyć niezwykłych okolicznościach. Nad wodę wyciągnął mnie, niczym rosówkę z ziemi, mój szwagier. Perspektywa gapienia się przez kilka godzin w jeden punkt na wodzie nie cieszyła mnie specjalnie, takie miałem wówczas wyobrażenie o wędkowaniu. Kiedy zaczął rozkładać swoje ponadsześciometrowe wędki, miejscowa wędkarska “konserwa” nie szczędziła mu kąśliwych uwag. Zapadła jednak cisza, kiedy do wody poleciała zwilżona pylista zanęta, a na brzegu co chwilę lądowały przyzwoite ryby przeróżnych gatunków.
Na wyjazd nad Wisłę mój szwagier nie musiał już mnie namawiać. Kiedy zobaczyłem jak łowi na przepływankę, wędkarski bakcyl przeniknął mnie bez reszty. Przez wiele lat doskonaliłem swoje wędkarskie umiejętności i chociaż ilość łowionych ryb przyprawiała czasem o zawrót głowy, to duże sztuki brały dosyć rzadko i większość z nich uwalniała się w czasie holu. Starty na zawodach i kontakty z nielicznymi w tych czasach wyczynowcami przyspieszały moją edukację.
Mimo to moje marzenia o łowieniu dużych ryb ciągle nie chciały się ziścić. Kiedy widziałem gruntowca dźwigającego przy wtórze dzwonków dużego karpia, brzanę lub amura, nie potrafiłem jak moi koledzy kwitować tego pogardliwym słowem “gliździarz” i dalej dziergać krąpie i leszcze. Ponieważ gapienia się przez wiele godzin w szczytówkę nie brałem nigdy pod uwagę, postanowiłem poprawiać moją przepływankę tak, aby spotkania z dużymi rybami nie były już przypadkowe.
Los był dla mnie łaskawy. W nowym kanale zrzutowym elektrowni w Połańcu dużych ryb nie brakowało, więc miałem pole do doświadczeń. Pomogło mi to w dobraniu odpowiedniego sprzętu, który gwarantował, że w czasie bardzo długiego holu ryby nie będą się odpinać. Najtrudniejsza była decyzja o zamontowaniu przelotek przy wędce. W środowisku wyczynowym było to uważane za dyshonor. Niestety, wszystkie próby wyholowania dużej ryby za pomocą wędki z amortyzatorem kończyły się niepowodzeniem. Pewnego dnia przez trzy i pół godziny zmagałem się z dużym karpiem. Niestety, spadł z haczyka, gdy miałem go już pod nogami. Ostatni autobus już odjechał, więc miałem o czym rozmyślać w czasie kilkukilometrowego spaceru w pełnym rynsztunku do pobliskiego Połańca.
Przelotki wykonałem z dentalu wygiętego w kształt litery U. Końce sklepałem na płasko, a łuk nieznacznie podgiąłem do góry. Już na pierwszej wyprawie udało mi się wyholować sześciokilogramowego karpia. Niestety, następne ryby mi spadały, kiedy po pierwszej długiej ucieczce wypływały do powierzchni. Przyczyną tego był nieodpowiedni haczyk. Po wielu próbach wybrałem jeden z modeli Mustada nr 8 z długim trzonkiem i z półokrągłym kolankiem, tzw. Kirby. Pomimo delikatnego wyglądu nie przecinał warg rybie i potrafił utrzymać ją przez wiele godzin.
Dziesiątki karpi i amurów złowionych w tym okresie pozwoliły mi na wypracowanie techniki długiego holu. Nad kanałem wędkarzy było jednak coraz więcej i musiałem sobie poszukać nowych łowisk. Dużo wtedy pływałem ze spiningiem po Wiśle. Przy jednej z opasek regularnie widywałem spławiające się karpie. Pierwsze wyprawy w nowe miejsce uświadomiły mi, że łowienie tu nie będzie takie łatwe jak nad kanałem elektrowni. Jedyna pociecha, że prawie nikt tu nie zaglądał. Pierwsze ryby udało mi się złowić dopiero wtedy, kiedy przypomniałem sobie rady starych gruntowców, że karpie trzeba przyzwyczaić do zanęty. Ciągłe eksperymentowanie z jej składem, będące drogą do sukcesu na zawodach wędkarskich, tu okazało się poważnym błędem. Karpie doskonale wabiła prosta zanęta na bazie otrąb, mielonej bułki i płatków owsianych wzbogacona zapachem i – co najważniejsze – nie zmieniana przez cały sezon.
Jak mocno ryba może się uzależnić od jednego rodzaju zanęty, niech świadczy pewne zdarzenie. Kiedyś miejsce, w którym od kilku dni łowiłem karpie, zostało zajęte przez przyjezdnych wędkarzy. Przez dwa dni nie udało im się złowić nic poza krąpiami i leszczami. Kiedy odjechali, natychmiast wrzuciłem zanętę do wody. Po godzinie zaciąłem ośmiokilogramowego karpia, którego wyjąłem po dwugodzinnym holu, kilometr poniżej mojego stanowiska.
Zrozumiałem, że wyczynowe wędkarstwo spławikowe nie daje recepty na łowienie dużych ryb. Wielu z tych, co łowią na przepływankę, nie przestrzega reguł zachowywania się na łowisku. Mycie pojemników i rąk, dorzucanie zanęty i niezbyt ciche chodzenie po stanowisku płoszy duże ryby. Podczas kolejnych wypraw łowiłem już inaczej. Przede wszystkim starałem się tak organizować swój czas, aby nad wodą być kilka dni pod rząd, choćby po kilka godzin. To pozwalało mi przyzwyczaić ryby do miejsca i zanęty. Kule były pokaźnych rozmiarów i mocno sklejone. Wabiły więc długo i podczas łowienia nie trzeba było dorzucać. Zanim je umieściłem w wodzie, cierpliwie szukałem odpowiedniego miejsca. Idealny był odcinek brzegu z przeszkodą, od której nurt odbijał w stronę środka. Dzięki temu część zanęty spływała oddalając się od brzegu, wabiąc jednocześnie ryby żerujące poza zasięgiem mojej wędki.
Po wrzuceniu kul na stanowisku panowała idealna cisza. Zestaw wkładałem do wody bardzo ostrożnie, powyżej kul. Dosyć duży haczyk i jak największe białe robaki eliminowały drobnicę. Na brania większych krąpi (poznawałem to po wysadzaniu i energicznym drganiu spławika) nie zwracałem uwagi. Jeśli mimo to któryś się zaciął, starałem się go wyjąć jak najciszej energicznym płaskim holem w stronę brzegu.
W pewnym momencie brania drobnych ryb ustawały. To znaczyło, że w zanętę weszły duże sztuki. Był to jednocześnie sygnał do wymiany końca zużytej żyłki przytępionego haczyka. Po kilku przepuszczeniach następowało zdecydowane branie. W pierwszej chwili po zacięciu karp, jakby nie do końca zorientowany co się wydarzyło, spokojnie wykonywał kółko po stanowisku. Chwilę później robił długi, nierzadko stumetrowy odjazd, po czym stawał przy dnie. Wykorzystywałem tę stójkę, by zmienić miejsce i znaleźć się niżej od niego. Kiedy go zaczynałem ściągać w dół, przez pewien czas uciekał on pod prąd, co bardzo go wyczerpywało. Ostatnim, najtrudniejszym momentem jest wprowadzenie zdobyczy z nurtu na spokojną wodę. Reszta to już tylko formalność, zwłaszcza jeśli w okolicy jest piaszczysta mielizna, na którą zmęczoną rybę można wciągnąć.
Stosując tę technikę złowiłem wszystkie moje największe ryby spokojnego żeru. Przeżyłem wiele wspaniałych chwil, które sobie przypominam, ilekroć widzę nad rzeką człowieka z długą wędką dziergającego krąpie.
Robert Hamer