Patrząc na mapę Odry w okolicach Oławy można się domyślić, że dobrych łowisk jest tu bez liku. Powyżej miasta są spiętrzenia, jaz, śluzy i elektrownie, a gdy popłyniemy z biegiem rzeki, z prawej strony miniemy ujście Smortawy i dotrzemy do kolejnego spiętrzenia w Ratowicach. Odcinek Odry od Oławy do Ratowic znany jest z dużej ilości sumów.
Odra w Oławie ma aż trzy koryta. Pierwsze, patrząc od zachodu (od śródmieścia), to kanał żeglowny ze śluzą. Drugie przebija się przez ogromną wyspę, na której leży część miasta z domami i zakładami pracy, a na samym końcu się rozdwaja i zasila dwie elektrownie. Trzecie koryto zaczyna się od jazu i śluzy. Kiedy tutaj przyjedziecie na ryby, a warto, to popatrzcie na śluzę, stalowe konstrukcje do cumowania barek i znajdujące się na przeciwnym brzegu nabrzeże wyładunkowe. W budowę śluzy i urządzeń portowych wsadzono miliony złotych, lecz ani jedna barka tym odcinkiem Odry nie spłynęła. Wiele pieniędzy włożono też w pogłębienie Odry od śluzy aż do mostu drogowego na trasie do Jelcza-Laskowic. Zrobiono to jednak po partacku. Zniszczono wiele główek, a rowy, powstałe po wybraniu ze środka rzeki kruszywa, bystry nurt natychmiast zamulił.
Nie tak dawno, bo niewiele ponad dwadzieścia lat temu, straszny los spotkał Smortawę. Zbagrowano brzegi, wypłycono nurt, na odległość dwudziestu metrów od obu brzegów wycięto wszystkie drzewa, nawet sędziwe dęby. Wszystko dlatego, że rzeka na wiosnę wylewała. Rzeczywiście wylewała, ale podtapiała tylko jedną łąkę, a jest tajemnicą poliszynela, że ustosunkowani cwaniacy chcieli w jednej z pobliskich żwirowni obniżyć o metr poziom wody. Smortawa była jedną z najpiękniejszych dolnośląskich rzeczek, miała też duże znaczenie dla Odry, bo na jej rozlewiskach wycierało się wiele ryb, nawet sumy. Teraz powoli dziczeje. Na te niszczycielskie działania wydano krocie, żeby jednak wszystkie poczynione szkody naprawić, trzeba by wydać dziesięć razy więcej (takie wyliczenia zrobili Niemcy, którzy przed laty chcieli przywrócić do pierwotnego stanu rzekę Ems – przyp. red.).
Na zimowe albo, jak kto woli, wczesnowiosenne odrzańskie jazie i klenie, zaprowadził mnie p. Józef Sendal. Tak, ten sam, którego cała wędkarska Polska zna jako wytwórcę woblerów. Coraz trudniej je dostać, bo p. Józef struga tylko kilka sztuk miesięcznie, a wszystkie trafiają do kolegów i znajomych. Ale te doskonałe woblery to sprawa ostatnich trzydziestu lat. Kiedyś p. Józef był wyczynowym spławikowcem, łowił też na sztuczną muszkę, ale – jak mówi – grzechem byłoby nie wędkować tak dla siebie, kiedy pod nogami płynie taka woda.
A oto co jeszcze o odrzańskich rybach, sposobach ich łowienia i tutejszych ciekawostkach
z ostatnich lat opowiada p. JÓZEF SENDAL.
Każda z trzech odrzańskich odnóg jest inna. Dla mnie najgorsza jest teraz ta, która płynie najbliżej centrum miasta. Kiedyś była rybna, ale często odbywają się tam spławikowe i spiningowe zawody, teraz jest więc zadeptana i zaśmiecona.
Kanał środkowy, który doprowadza wodę do dwóch elektrowni, w kilku miejscach przypomina rów, ale ryb jest w nim dużo. Właśnie w tym kanale sprawdzam woblery. Woda drze tam lepiej niż w Parsęcie. Odbija się od powalonych drzew albo zalanych kamiennych umocnień brzegu, tworzy wsteczne prądy i wiry. Do testowania woblerów są to warunki idealne.
Takie testowanie to nie “wziął, wrzucił i przeciągnął”. Każdego woblera trzeba rzucić kilkanaście razy, co kilka rzutów poprawić ustawienie uszka do mocowania żyłki.
Nad kanał chodzę przez cały rok, nawet w zimie, bo woda jest tu bystra i nie zamarza. Widzę więc, jak wiosną ciągną jazie i jak latem do kanału wpływają bolenie. To właśnie one podczas testowania woblerów połamały mi kilka wędek. Jedna z prób polega na tym, żeby woblera bardzo szybko ściągać, a on nie ma prawa się przy tym wyłożyć na bok, nie może również agresywnie bić ogonkiem. Na koniec podciągam szczytówkę, żeby to ściąganie jeszcze przyspieszyć. Właśnie w tym momencie uderzył boleń i pach – nie ma kija, pękł na złączce. Jednego dnia poszły mi w ten sposób trzy wędziska! Woblery boleniowe mają nie tylko dobrze chodzić, muszą też być łowne. Tutaj łatwo mi się to sprawdza.
W kanale, o którym tu mówimy, żyją rozmaite gatunki ryb, ale w pewnych okresach niektóre z nich pojawiają się w większej ilości. Dotyczy to między innymi boleni i sandaczy. Zapewne dzieje się tak dlatego, że w tym samym czasie jest tu też więcej uklei albo płotek, na które one polują. Na przełomie lutego i marca pokazują się również jazie, a za nimi zawsze płyną sumy. Mają łatwe jedzenie, bo jazie są zajęte amorami. Kiedyś widywałem tu kilku wędkarzy, którzy się w sumach specjalizowali. Nie było mowy o żadnych podcinkach, po prostu łowili je na spining i mieli doskonałe wyniki.
Zimą i na wiosnę dużo ryb jest w trzecim korycie Odry w pobliżu jazu. Gdy pogoda mroźna, to z licznych przerębli wyciąga się klenie, okonie, płotki, leszcze… Kiedy zima jest cieplejsza, nie ma dnia, by się nie spotkało kogoś ze spławikówką. Niemal wszyscy to wędkarze z Oławy. Łowią płotki, bo właśnie zimą, kiedy do tarła jeszcze daleko, biorą te największe. Można tu też spotkać spiningistów, którzy bocznym trokiem polują na okonie. Dalej, w kierunku mostu na drodze do Jelcza-Laskowic, już w miejscach prądowych, wędkarze zasadzają się na jazie, leszcze i klenie. Ja też do nich należę.
Łowienie w zimie na winkelpickera jest łatwe i proste, o ile się dobrze wie, gdzie zarzucić zestaw. Kilkadziesiąt lat chodzę już nad tą rzeką i znam ją jak własną kieszeń, dlatego wskazanie takiego miejsca jest dla mnie dziecinnie proste. Dla kogoś, kto się tu znajdzie pierwszy raz, nie będzie to równie łatwe, ale jak ma trochę wędkarskiego doświadczenia, to sobie szybko poradzi.
Ryby w zimnej wodzie idą tam, gdzie głęboko i spokojnie. Oczywiście można takie miejsce wytypować na oko, ale radziłbym pierwszy wypad zrobić na chodzonego. Sypnąć garstkę zanęty, zarzucić wędkę, posiedzieć parę minut i gdy brań nie ma, przejść kawałek dalej. Takim sposobem można najlepiej wymacać dołki i wybrać ten, w którym brania są akurat najlepsze.
Przy obu brzegach ryb jest dużo, ale żeby wybrać dobre łowisko, trzeba zwracać uwagę na poziom rzeki. Jeżeli woda mocno weszła w ląd i pozalewała krzaki, lepszy będzie lewy brzeg. Jest bardzo niedostępny, zakrzaczony, nie ma zejść, aż dziw, że obok jest miasto, w którym żyje wielu wędkarzy. Wydeptano raptem kilka stanowisk, ale miejsc do łowienia jest nieporównanie więcej. Gdy natomiast woda zaczyna schodzić w koryto, lepszy jest brzeg wschodni. Tam pomiędzy główkami są głębokie przybrzeżne rynny, obok główek doły, jest wiele wstecznych nurtów. Jednak łowi się tu trudniej, bo jest dużo zaczepów. Albo są to różne śmiecie naniesione przez rzekę, albo niewidoczne dawne umocnienia brzegu. Mnie jest łatwiej, bo chodzę tu także podczas niżówek i wiem, co woda kryje.
Podwodne zaczepy to jedna przeszkoda, drugą jest słońce. Pomimo zimna nad wodą należy być wcześnie rano. Świt tylko zmniejsza ilość brań, ale kiedy słońce zaczyna świecić ostro (w lutym jest to godzina dziewiąta), to wędki można zwijać. Dlatego najlepiej łowi się w dni pochmurne, nawet dżdżyste albo z opadami śniegu. Rybom w dobrym żerowaniu przeszkadzają również silne wiatry, ale to zrozumiałe, bo wtedy są duże skoki ciśnienia.
Najwygodniej łowi się jedną wędką i tak powinien zrobić każdy, kto tu przyjedzie pierwszy raz i będzie rozpoznawał teren. Ja czasami zarzucam dwie, ale tylko wtedy, gdy wędkuję w sprawdzonym łowisku albo gdy chcę się przekonać, ile ryb jest w jakimś cofającym się prądzie, który mnie szczególnie zainteresował. Moim zdaniem ryb są tu tony, bo jak inaczej wytłumaczyć, że gdy dwie wędki zarzucam niemal obok siebie, to na jedną bierze kleń, a na drugą leszcz albo płoć? Łowiąc dwiema wędkami, mogę też udowodnić, że ryby są w ciągłym ruchu. Trochę burzy to opinie, że zimą one są mało aktywne i słabo żerują. Mogę się zgodzić tylko z tym, że teraz nie ma ich na środku nurtu, choć latem tylko tam, w najsilniejszych prądach, spotyka się duże ryby.
Nie wspomniałem jeszcze nic o brzanach. Dodaję więc, że w tym odcinku Odry jest ich bardzo dużo i uwierzcie w to, co teraz powiem: pięciokilowe sztuki to tutaj codzienność! A obok brzan, w tych samych rynnach, żyją parokilowe leszcze i sandacze.
Jak łowię
Przed zarzuceniem wędki nęcę grochem. Wrzucam go niewiele, garstkę albo dwie. Dopiero później zarzucam. Zestaw jest prosty. Przypon półmetrowy, a na węźle łączącym go z żyłką główną zaciśnięta śrucina. Jest ona zarazem stoperem dla swobodnie przesuwającego się ciężarka. Na haczyk zakładam dwa, zawsze tylko dwa! ziarenka kukurydzy i majt zestaw do wody. Czasami ryby nie chcą brać na kukurydzę. Wtedy zakładam groch, też dwa ziarenka. Żebym nie miał ślepych brań, groch zakładam tylko na haczyki z dużym łukiem kolankowym. Ma on być taki, żeby po nabiciu dwóch ziarenek spora część grotu z nich wystawała. Z kukurydzy grot też musi wystawać, ale wtedy wystarczą duże haczyki leszczowe.
Po zarzuceniu nie czekam dłużej niż dziesięć minut i wyciągam zestaw po to, żeby go przerzucić w inne miejsce. Ot, i całe łowienie. Trzeba jeszcze tylko pamiętać, żeby rękę mieć cały czas przy dolniku. Tylko do leszcza można ją oprzeć na kolanie. Bo leszcz bierze spokojnie. Ciało układa stromo do dna, bierze przynętę do pyska, prostuje się i poddaje prądowi wody, żeby go trochę zniósł. Na szczytówce dobrze to widać. Im większy leszcz, tym ona się bardziej wygina. Jest czas na zacięcie. Co innego z jaziami, a szczególnie z kleniami. Albo jest to bardzo delikatna gra, którą trzeba zacinać w tempo, albo taki strzał, że zrywa kij z podpórki. Trzeba uważać. W zimie małych ryb się nie łowi. Nie wiem, gdzie są, ale nigdy nie udało mi się złowić półkilogramowego klenia ani podobnej wagi leszcza.
Dlaczego wędkarze łowią w Odrze małe ryby, a duże tylko przez przypadek?
W ciągu ostatnich dziesięciu lat Odra bardzo się zmieniła. Chociaż prawie się nad nią wychowałem, nigdy jej takiej nie widziałem. Już bowiem w latach pięćdziesiątych szły w jej nurtach ogromne zanieczyszczenia. A w sześćdziesiątych fenol nazywali u nas matką leszczy, bo jak spłynął Odrą, to zaraz na brzegach było mnóstwo zdechłych ryb. Dla rzeki wielka powódź w 1997 roku była dobrodziejstwem. Woda wyrwała z koryta namuły i wyrzuciła je na brzeg. Trochę ryb zginęło, prawie całkowicie wyginęły raki pręgowane, ale nie ma czego żałować, bo nie nasze. Kiedy powodziowa woda spłynęła do koryta, całe świństwo zostało poza wałami. Po pewnym czasie wypłukane osady i różne materialne szczątki zaczęły gnić. Wtedy unosił się z nich zapach, który pamiętam jeszcze z lat osiemdziesiątych: smród chemii.
Wiele ryb po powodzi ocalało. W tym samym czasie zaczęto zamykać zakłady pracy i zwracać uwagę na ochronę środowiska przed trucicielami. Wszystko się ze sobą zgrało. Ryby miały oczyszczone tarliska. Nie było, jak kiedyś, takich zagrożeń, że ktoś do wody wpuści trutkę. Czyste środowisko sprzyjało nie tylko rybom. Wśród kamieni pokazał się kiełż zdrojowy. Jest go bardzo dużo, z roku na rok coraz więcej. Wcześniej kiełże widziałem tylko w wodach pstrągowych i to nie we wszystkich. Teraz wystarczy posiedzieć chwilę na brzegu, żeby, oprócz kiełży, zobaczyć także larwy chruścików, z domkami i bez. Woda aż się gotuje od zwierzątek, którymi żywią się ryby.
Uważam, że właśnie stąd biorą się marne wyniki wielu wędkarzy. Rzeka mocno się zmieniła, wędkarze nie bardzo. Jak zawsze idą do sklepu, kupią zanętę, jakiś atraktor i plum te wynalazki do wody. Owszem, coś tam złowią, bo drobna ryba, której zawsze jest najwięcej, da się na to skusić. Duża nawet zbliżyć się nie chce. Po co ma płynąć do smrodu, skoro pachnącego pokarmu naturalnego ma pod dostatkiem? Teraz ryby żyją w zgodzie z dobowym rytmem przyrody. Sygnałem do żerowania jest dla nich aktywność małych żyjątek. Noc i świt stały się czasem naturalnym. Przez większość dnia, kiedy słońce świeci jasno, dla większości wędkarzy ryby są niedostępne. Przebywają w ostojach na środku koryta, a do brzegu może je przyciągnąć jedynie dobra karma.
Tutaj się odwołam do swoich spławikowych doświadczeń, kiedy jeszcze byłem wyczynowcem. W każdej zanęcie muszą być tłuste składniki. Są to mielone ziarna albo, jak w zanętach gotowych, które się kupuje w sklepach, poprodukcyjne odpadki pieczywa cukierniczego. Nie ma cudów, te składniki jełczeją, a zjełczały tłuszcz śmierdzi. W brudnych wodach można stosować atraktory i to nawet silne. Jednak w łowiskach z czystą wodą trzeba je dawkować z wielkim umiarem albo nie stosować ich wcale i zanęcać tylko czystymi składnikami.
Tak właśnie jest na Odrze od dobrych dziesięciu lat. Chcesz połowić, to przez kilka dni nęć jedno miejsce półwiaderkiem dobrze sparzonej pszenicy. Wejdą płocie i leszcze. Chcesz jazi i leszczy, przez kilka dni syp groch. Bez żadnych dodatków. Najpierw namocz, później trochę podgotuj.
To samo dotyczy przynęt. Najłatwiej kupić dendrobenę, ale daleko jej do gnojaka, a jeszcze dalej do dżdżownicy lub pijawki.
Wiosenne wędkowanie trwa dosyć długo, jeżeli przebieg zimy i wiosny jest w miarę normalny. Zachowania ryb wyznacza temperatura wody i czas tarła. Jeżeli woda szybciej się nagrzewa, terminy mocno się skracają i ryby dosyć szybko odchodzą na środek koryta. Niemal do połowy kwietnia przy brzegach będą się pojawiać tylko z doskoku, żeby się pożywić. Wtedy najlepsze brania są rano, a im bliżej południa, tym przerwy stają się coraz dłuższe. Wcześniej to samo mogą spowodować drapieżniki, które mają takie dni, że muszą ostro żerować. Wtedy najlepiej wrzucić garstkę grochu, doczekać się brania, potem wziąć wędkę i powędrować brzegiem. Nim szczupak, sandacz albo nawet boleń zacznie szaleć, my złowimy rybkę i po następną pójdziemy paręnaście metrów dalej.
Józef Sendal.
Notował WD