Dobre podlodowe łowiska leszczy to łowiska dobrze zanęcone. Niektórzy więc najchętniej łowią tam, gdzie przesiaduje dużo wędkarzy. Wiedzą, że leszcze tam są i będą brać, chociaż nie zawsze równo, raz lepiej, raz gorzej. Ja jednak rezygnuję z takiej metody
i szukam łowisk tylko dla siebie.
Z pozoru jest to złe rozwiązanie, ale każdy kij ma dwa końce. Często nęconych miejsc ryby się trzymają, ale obfitość pożywienia sprawia, że są najedzone i zaczynają kaprysić. Głównie z tego powodu wyszukuję stanowisk z dala od miejsc dobrze nęconych. Wolę sobie przygotować stanowisko od samych podstaw.
W Głębinowie (zbiornik zaporowy koło Nysy) z wyborem leszczowego łowiska nie ma problemu. Kilogramowych leszczy jest sporo i żeby sobie trochę połowić, wystarczy znaleźć odpowiednie dno. Nie ma na nim leżeć żwir ani kamienie porosłe racicznicami, nie może też być zbyt dużo mułu. Kilkunastocentymetrowa jego warstwa na głębokości od sześciu do ośmiu metrów – to jest właśnie to. Ale dno, na którym leży akurat tyle mułu, ile trzeba, wcale nie jest równe jak stolnica. Ma fałdy i zagłębienia. Nęcić można wszędzie i leszcze po kilku dniach przyjdą, ale gdy się znajdzie choćby niewielki dołek i kilka razy, regularnie, sypnie tam zanęty, to skutek w postaci ładnych leszczy murowany.
Przy wyszukiwaniu łowiska radzę zwracać uwagę na zaczepy. Kiedy wysonduję dołek, nie nęcę go od razu. W promieniu kilku, później kilkunastu metrów wiercę w lodzie otwory i sprawdzam, czy nie trafiłem na jakieś krzaki lub karcze. Leszcze nie lubią takiego sąsiedztwa, bo w zaczepach kryją się drapieżniki.
Nęcę bardzo skromnie. W zimnej wodzie leszcze mają niewielki apetyt i szybko się najadają. Sprawdzona porcja na jedno wędkowanie to pół litra kaszy manny ugotowanej na rzadko z dwóch stołowych łyżek. Przyrządzam ją bez dodatkowego zapachu. Czasem delikatnie słodzę miodem, ale to jest mój kaprys i nie zauważyłem, żeby miał on jakiś wpływ na wyniki połowu. Na łowisko zanętę niosę w butelce za pazuchą. Wlewam ją do przerębli, ale nigdy przed zapuszczeniem zestawu pod lód.
Zaczynam łowić i czekam, co mi leszcze podpowiedzą. Jeżeli dobrze żerują, to po skończonym wędkowaniu dostają kaszę. Kiedy brania zanikają – w nęconej przerębli następuje to po godzinie – to dokarmiam je zawartością połowy butelki. Jeżeli potem brania trwają krótko i znowu nikną, to już zanęty do przerębli nie wlewam. Z praktyki wiem, że to nie pomoże, a może popsuć kolejny dzień.
Mormyszki mam własnej roboty, odlewane z ołowiu. Zaprojektowałem je do łowienia z dna, dlatego mają kształt spłaszczonej z góry i dołu kulki, żeby równo na nim siadały i się przy tym nie wywracały na bok. Na leszcze najpewniejsze są niemalowane mormyszki w kolorze ołowiu. Wiele razy się przekonałem, że różne frymuśne kolory mogą je zniechęcać.
Najważniejsze jest, żeby na haczyku była ochotka, a jej ilość zależy od intensywności żerowania. Dlatego robię mormyszki w dwóch wersjach, z haczykiem mniejszym i większym. Zaczynam od mormyszki z większym haczykiem, na który swobodnie zakładam dwie ochotki. Jeżeli brań jest dużo, to ilość ochotek zwiększam do czterech i na łuku kolankowym doklejam czerwoną pastę Mystic. Kiedy leszcze biorą słabo, to łowię mormyszką z małym haczykiem i zakładam tylko jedną ochotkę.
Leszcze interesuje tylko przynęta leżąca na dnie. Potrafią chwytać ją bardzo ostrożnie i łatwo ten moment przeoczyć. Żeby tego uniknąć, kładę mormyszkę na dno, a wędkę ustawiam na stojaku. Żyłka jest napięta i każdy ruch przynęty przenosi na kiwak. Branie leszcza jest bardzo charakterystyczne, po puknięciu w mormyszkę kiwak się prostuje. Używam kiwaków z kliszy rentgenowskiej, bo w każdych warunkach są tak samo elastyczne, wilgotność powietrza nie ma na to wpływu.
Najwięcej leszczy łowię w południe, gorzej biorą pod wieczór, nic nigdy nie złowiłem rano.
Władysław Kondracki
Nysa