piątek, 29 marca, 2024
Strona głównaGruntKLUB Z WIĘCKOWSKIEGO czyli polska szkoła łowienia z koszyczkiem

KLUB Z WIĘCKOWSKIEGO czyli polska szkoła łowienia z koszyczkiem

Kiedy po raz pierwszy spotkałem się z wrocławskimi wędkarzami, a był to rok 2007, zaskoczony byłem ich osiągnięciami. Po powrocie do redakcji sięgnąłem do literatury wędkarskich periodyków angielskich i francuskich by zobaczyć jak tam łowią feedrrami. Nasi byli, bez porównania, nad nimi.

Technika łowienia drgającą szczytówką jest przez wędkarzy różnie pojmowana. Każdy stosuje sposoby, które uznaje za najskuteczniejsze. Niektórzy, a jest ich wielu, od momentu, kiedy pierwszy raz zarzucili zestaw z koszyczkiem, przez dziesiątki lat nic w nim nie zmienili. Prosta to technika, w miarę skuteczna, więc po co szukać czegoś innego? Tak zapewne uważają. Ale tak nie jest. Drgająca szczytówka, jak i inne techniki wędkarskie, idzie do przodu, ale motorem jej postępu nie są coraz to lepsze kije, żyłki, zanęty itp., lecz wędkarska dociekliwość połączona z pracowitością.

W cyklu artykułów poświęconych tej technice łowienia klubowicze z Więckowskiego opowiedzą nam o drodze, jaką przeszli, zanim osiągnęli poziom niemal olimpijski. Chcą mówić o tym, jak się to wszystko zaczęło, by przekonać kolegów po kiju, że wędkarstwo to ciągłe poszukiwanie i doskonalenie stosowanych metod. Że satysfakcję daje nie tylko złowiona ryba, ale i to, że się ją złowiło świadomie. Liczą się także okoliczności, jakie temu hobby towarzyszą.

Owa trójka to trzon klubu i zarazem najbardziej dociekliwi jego członkowie. Jako chłopcy mieszkali w tzw. trójkącie bermudzkim, sporym kawałku miasta wytyczonym przez trzy duże ulice. Określenie trójkąt bermudzki całkowicie oddawało stosunki międzyludzkie, jakie tam panowały. Najgorzej, że dotyczyło to także dzieci i młodzieży.

Sławomir Zieliński
Mnie i moim kolegom nie podobało się życie na podwórku. Jako dzieci biegaliśmy nad Oławę, która płynęła koło naszych domów. Później zaczęliśmy wędkować. Nazywano nas rowerowcami, bo w miarę, jak dorastaliśmy, chcieliśmy poznawać nowe, coraz odleglejsze łowiska w górze Oławy i w Odrze. Łowiłem wtedy, podobnie jak koledzy, ruskim teleskopem. Mało kiedy na spławik, częściej na grunt i tradycyjnie, to znaczy topornie. Głodni byliśmy wiedzy o rybach. Czytaliśmy o nich gdzie się dało, ale w żadnym piśmie nie było nic, czego byśmy już nie wiedzieli.

Przełomem były artykuły w “Wędkarzu Polskim”, w których o łowieniu na drgającą szczytówkę opowiadał Harry Abbing. Oczy nam wychodziły z orbit, kiedy to czytaliśmy. Pierwszy raz ktoś nie tylko mówił o zasadach, ale podawał szczegóły. A przecież w szczegółach zawiera się recepta na sukces. Później ukazały sie artykuły Andrzeja Gorczycy, które otworzyły nam oczy na szczyówki, zanęty i sposoby necenia.

Dowiedzieliśmy się, co to jest nęcenie punktowe i jak się to robi. Od tamtego czasu zaczepianie żyłki o klips na szpuli to dla mnie banał, ale kiedy się rozglądam po łowisku, to widzę, że wielu wędkarzy nadal nie ma o tym zielonego pojęcia. Abbing powiedział nam, jaka ma być zanęta, jakie przypony, haczyki i przynęty. Bardzo nam odpowiadało jego podejście do wędkarstwa. Byliśmy biedni, a on mówił, że nie potrzeba dużo zanęty. Przekonywał, że wystarczy niewielka jej ilość, byle była dobrze podana.

Również z biedy ominęły nas doświadczenia z rurkami antysplątaniowymi. Niemal zawsze łowiliśmy we trójkę. Wymienialiśmy się uwagami, nie mieliśmy między sobą tajemnic. Cieszyło nas, zresztą tak jest do dzisiaj, że czegoś się razem uczymy i że dobre wyniki to nasz wspólny sukces. Gdybyśmy więc stosowali rurki antysplątaniowe, doszlibyśmy raczej prędzej niż później do wniosku, że są do niczego. Więcej: że przeszkadzają. Z musu stosowaliśmy koszyczki, najpierw robione z lokówek, później kupowane.

Jacek Amerski
Kiedy zacząłem pracować na Więckowskiego, sklep wypełniali spiningiści. Chyba dlatego, że szef, Zbyszek Paprocki, tylko spininguje. Ja łowię wyłącznie z koszyczkiem, więc powoli zaczęli zaglądać do nas gruntowcy. Było o czym rozmawiać. Kiedy tu przyszedłem, łowiłem z rurką antysplątaniową. To koledzy mnie namówili, żeby się jej pozbyć. Być może kiedyś sam bym do tego doszedł, ale dobre rady, wspólne wędkowanie, a przede wszystkim wspólne przygotowania do wędkarskich wypraw szybciej nas pchają do przodu.

Coś w nas wędkarzach jest takiego, że do czyichś rad podchodzimy nieufnie. Widzę to po zachowaniu klientów. Ci, którzy nabrali do mnie zaufania, słuchają i stosują się do tego, co im doradzam. Ale takich jest bardzo mało. Dlatego dobrze teraz robi Sławek, że mówi wszystko po kolei i opowiada o szczegółach.

Sławomir Zieliński
Z biedy ominęło nas też wchodzenie w inną ślepą uliczkę. Chodzi o zanęty. Od Gorczycy dowiedzieliśmy się o skuteczności nęcenia punktowego. Koszyczek ma tę zaletę, że podaje się zanętę tam, gdzie nie dolecą kule. Wytłumaczyliśmy sobie, że nie musimy zapachami i drogimi zanętami konkurować z innymi wędkarzami, że w zupełności wystarczą nam tanie zanęty. Okazało się to tak prawdziwe, że do dzisiaj trzymamy się tej zasady. Ale też uczyliśmy się przez kilka sezonów, jak ważną rolę grają białe robaki. Najpierw kupowaliśmy jedno opakowanie, tyle, żeby ich wystarczyło na haczyk. Ale kiedyś dodaliśmy je do koszyczkowej zanęty. Wtedy się okazało, że łowimy znacznie więcej ryb. Nauczyliśmy się, że bez robaków nie ma łowienia.

Jacek Amerski
Temat zanęt i atraktorów to dla wielu klientów tabu. Łowią sami, niczyich rad nie słuchają, a i wyników chyba nie analizują. Widzę, jakie kupują zanęty i jakie atraktory do tych zanęt. Często dodawanie atraktorów mija się z celem, bo sama zanęta ma ich sporo, a najczęściej kupują takie, które się z zanętą gryzą. Nie wszystkim klientom to tłumaczę, bo mógłbym zostać opacznie zrozumiany. Zawsze się jednak staram delikatnie doradzić, że na przykład do jakiejś mocnej zanęty, zamiast silnego zagranicznego atraktora, wystarczy dodać taniej bazy.
Mam sporo klientów, których nauczyłem dobrego nęcenia. Oni wiedzą, że sam też łowię, że jestem w klubie razem ze świetnymi wędkarzami. Tych klientów nauczyłem, że tania zanęta, przeznaczona dla jakiegoś gatunku ryb, do koszyczka w zupełności wystarcza, a zamiast wydawać pieniądze na atraktory, lepiej za nie kupić pół litra białych robaków.

Sławomir Zieliński
Roli białego robaka w zanęcie i na haczyku nie można przecenić. Zanęta przyciąga ryby, ale w łowisku ich nie przytrzyma. Taka jest jej rola. Ma robić smugę (w rzece) albo obłok (w wodzie stojącej). Dopiero białe robaki zatrzymują ryby w miejscu nęcenia. Nie można sobie wyobrazić drgającej szczytówki bez robaka na haczyku. Dziewięćdziesiąt procent to biały robak, dziesięć kukurydza, ale tylko w określonych porach roku i niemal wyłącznie na płocie.

Na początku, po zastosowaniu się do rad Abbinga, przeżywaliśmy swoistą euforię. Do ruskiego teleskopu dorobiliśmy dokręcane szczytówki. Był to długi kawałek pręta z włókna szklanego z jedną przelotką na końcu. To świetny sygnalizator brań, bo im bardziej się ugina, tym mniejszy opór stawia biorącej rybie. W zanęcie mieliśmy robaki. Łowiliśmy dużo ryb, kiedy inni nawet brań nie mieli. A jeżeli ich nie łowiliśmy, to przyczyny szukaliśmy albo w złym wyborze łowiska, albo w tym, że ryby słabo żerują.

Każdy człowiek jest inny. Między sobą znacznie różniliśmy się charakterami. Jeden z nas był dociekliwy, drugi konsekwentny, trzeci był poszukiwaczem. Niczego nie zostawialiśmy w spokoju. Cały czas coś ulepszaliśmy. Mieliśmy także porażki. Kiedy z Oławy przenieśliśmy się na Odrę, przez kilka tygodni nie mogliśmy złowić żadnej ryby. Wiele naszych osiągnięć powstawało z tego, że z rozmysłem posuwaliśmy się krok za krokiem, inne były dziełem przypadku. Właśnie on wzniósł nas na olimpijskie wyżyny.

Na znanym łowisku siedzimy we trójkę. Mamy takie same zestawy, w koszyczkach taką samą zanętę, u każdego na haczykach bujają się w nurcie białe robaki. Nie łowimy w taki sposób, że zarzucamy i do skutku czekamy na branie. Co kilkanaście minut ściągamy zestawy, napełniamy koszyczek zanętą, na haczyku zmieniamy robaki i ponownie zarzucamy. To nie płoszy ryb. Przeciwnie, coraz to nowa porcja zanęty podanej w koszyczku ryby przyciąga.

Jeden z nas ma branie. Wyciąga jedną rybę, drugą, potem kolejne. My jesteśmy bez ryby. Na dworze robi się jasno, zbieramy się do domów. Wieczorem spotykamy się ponownie i rozmawiamy. Zanim do tej rozmowy doszło, byłem święcie przekonany, że Marcin, bo to on łowił te ryby, dodał coś do zanęty. Ale on zapewnił, że niczego nie dodawał, tylko trochę wydłużył przypon. – O ile wydłużyłeś? – zapytaliśmy. Odpowiedział, że nie więcej niż trzydzieści centymetrów.

Wtedy zestawy mieliśmy takie jak wszyscy. Przypon 40 cm, krętlik, nad nim stoper i koszyczek. Na kolejną wyprawę porobiliśmy przypony prawie metrowe. Ryby brały. Łowił je każdy, więc jeden z nas skrócił przypon do pół metra, żeby sprawdzić, czy jego długość naprawdę wpływa na ilość łowionych ryb. Owszem, łowił je, ale pięć razy mniej.

Kilku rzeczy byliśmy już całkiem pewni. Że najprostsza zanęta jest zarazem najlepsza, bo nie wprowadza szumu do głowy. Że dobra jest ta zanęta, w której są białe robaki. Że białe robaki są też konieczne na haczyku. Mogliśmy więc rozpocząć eksperymentowanie z długością przyponów. Jeżeli teraz powiem, że czasami stosujemy przypony długości trzech metrów, to pewnie kilku Czytelników spadnie z krzesła, ale w określonych sytuacjach rzeczywiście stosujemy takie przypony. Dzisiaj już prawie wszyscy wiedzą, że kiedy ryby słabo żerują, to trzeba wydłużać przypon. Jednak zastosowanie tego w praktyce jest kłopotliwe.

Zaczynać od długiego przyponu nie można, bo jeżeli ryby będą akurat dobrze żerować, to brań nie będziemy widzieli albo zobaczymy je z opóźnieniem, a w tym czasie miotająca się na haczyku ryba wypłoszy inne z łowiska. Trzeba więc zacząć od przyponu 80 cm, a gdy brań nie będzie, stopniowo go wydłużać.

My tak łowiliśmy cały czas borykając się z wiązaniem nowych, dłuższych przyponów. Nie muszę mówić, jakie to trudne, kiedy jest ciemno, a przeważnie wędkujemy w nocy, na długo przed świtaniem. W nocy więc jest najwięcej roboty, kiedy się dopasowujemy do aktywności ryb. Gdy na dworze robi się jasno i wiązanie przyponów nie stanowi problemu, to wtedy tego nie robimy, bo już wiemy, co w wodzie piszczy.

Przez kilka lat szukaliśmy sposobu, żeby przypony w ogóle nie sprawiały kłopotu. Po drodze było wiele półśrodków, lepszych i gorszych, aż w pewnej chwili trafił mi w ręce zaczepiacz spławików firmy Stonfo. Dzięki niemu można łatwo wymienić spławik bez demontowania całego zestawu. Jest kilka innych podobnych przyrządzików, ale one nie trzymają się żyłki tak mocno. Obciążenie spławika owszem, ale koszyczek z zanętą jest dla nich za ciężki i podczas wyrzutu przesuwają się po żyłce. Stonfo dobrze trzyma koszyczek, a żyłki przy tym nie niszczy.

Teraz montujemy zestaw z przyponem długim na około 80 cm. Powyżej węzła przyponowego na żyłce głównej są dwie tulejki, do których mocowany jest klips. Pierwotnie był on przeznaczony do spławika, my go stosujemy do koszyczka. Potrzebuję przyponu metrowego, to przesuwam tulejki metr od haczyka. Kiedy chcę mieć przypon dwumetrowy, przesuwam je jeszcze dalej. Nie wiążę, tylko przesuwam. Długość przyponu mogę zmieniać po każdym rzucie.

W technice drgającej szczytówki nie ma rzeczy nieważnych, jest natomiast wśród nich hierarchia. Za najważniejsze uznałbym łowisko. Nie da się wybrać go z marszu. Nawet mając duże doświadczenie w czytaniu wody, nie usiądziemy od razu w najlepszym miejscu. Szczególnie kiedy mamy łowić w jeziorze.

Jeziora to najtrudniejsze łowiska. Doświadcza tego Bogdan Barton, który w “Wędkarzu Polskim” pisze o swoich leszczach. W ostatnim roku tak mu pogoda zamieszała, że nie mógł sobie dać rady. I to w jeziorze, w którym łowi dziesiątki lat. W rzece jest łatwiej, bo i ryb jest więcej, i ostrzej biorą. Tyle że w rzece ciągle coś się zmienia. Ale z tym dajemy sobie radę dosyć szybko, bo zawsze łowimy w kilku. Dlatego zajmując kawałek brzegu niemal od razu widzimy, że jeden z nas łowi więcej. Często to lepsze miejsce nie jest na powierzchni wody czytelne. Po prostu na dnie jest tam coś, co ryby zatrzymuje i na co tylko jeden z nas trafił. Czasem decyduje o tym szczęście, ale na ogół, kierując się doświadczeniem, wybieramy jakiś odcinek rzeki i potem posuwamy się po kawałku, szukając najlepszych żerowisk.

Z tym związana jest odległość łowienia. I to stawiam na drugim miejscu. Znowu kłania się łowienie w kilkoro. Każdy z nas zaczyna na innym dystansie. Czasami dochodzi do tego, że łowimy 50 lub 70 metrów od brzegu, a początek był na kilkunastu. Tak często łowimy leszcze w środku nurtu, że zaczyna nam się wydawać, że tylko tam one żerują, a do brzegu podpływają jedynie wówczas, kiedy je zwabi wędkarska zanęta.

Trzecie miejsce pozostawiam dla przynęty. Biały robak na miejscu pierwszym, na drugim pinka, trzecie jest dla kukurydzy.

Na czwartym miejscu jest wielkość przynęty. Wiosną można dojść do pięciu robaków na haczyku. W innych porach roku dwa białe robaki to ilość wyjściowa. Kiedy ryby biorą bardzo słabo, zakładam tylko jednego. Jeżeli i wtedy nie mogę zaciąć brania, ograniczam się do jednej pinki.

Z wielkością przynęty dwie rzeczy łączą się nierozerwalnie: wielkość haczyka i grubość przyponu. Nie wiem, ilu Czytelników mi w to uwierzy, ale łowimy leszcze na jedną pinkę nakładaną na haczyk nr 20 uwiązany do przyponu 0,10. I to nie małe leszczyki, ale sztuki o wadze kilku kilogramów.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments