Wobler to przynęta, którą przy łowieniu troci cenię sobie najbardziej zarówno latem, jak i zimą. Zanim go jednak przywiążę do żyłki, przyglądam się jego akcji. Na łowiskach, gdzie nurt jest mocny, łowię woblerami, które w spokojnie płynącej wodzie miałyby akcję delikatną. Na przewężeniach rzeki i w rynnach sam prąd wody daje takiemu woblerowi dodatkowy ruch, który akurat wystarcza do sprowokowania ryby. W miejscach, gdzie nurt jest spokojny, to znaczy w dołach, wstecznych prądach i za przeszkodami, łowię woblerami pracującymi agresywnie.
Ważną cechą każdego mojego woblera jest nierówna praca. Z jakiegoś powodu – jest np. niedokładnie wystrugany lub ma źle wklejone uszko – taki wobler, gdy uderzy w niego boczny prąd albo go szarpnę, wykłada się na bok, czasem nawet przewraca. Po prostu nie pracuje jednostajnie. Wiele woblerów dociążam. Brzuszną kotwicę owijam taśmą ołowianą. W niektórych egzemplarzach nawet ją zdejmuję, a zamiast niej zawieszam ołowianą oliwkę zaciśniętą na drucianej pętelce. Wiszący ciężarek zaburza regularną pracę woblera, ale z jego wagą nie ma co przesadzać, lepiej żeby był za lekki niż za ciężki.
Przy doborze woblera zwracam też uwagę na to, jak głęboko nurkuje. Powinien pracować stosunkowo wysoko nad dnem, zimą i wiosną na 3/4 głębokości, latem nawet w połowie wody. Nie ma sensu, żeby orał dno. Wobler imituje rybkę lub żabę i ma być atakowany od dołu.
Choć najczęściej łowię na wściekle pomarańczowe “strażaki”, to w przypadku tej przynęty kolor uważam za sprawę drugorzędną. Każdy wobler właściwie dobrany do obławianego miejsca może sprowokować troć do ataku, o ile tylko przedefiluje dostatecznie blisko. Kto nie wierzy, niech porówna przynęty, na które złowiono trocie tego samego dnia w tej samej rzece. Przeważnie mają różne kolory. Nie jest tak, że ryby reagują tylko na pomarańcz albo tylko na miedź lub srebro. Sam nieraz w tym samym dniu łowiłem trocie na woblery w zupełnie różnych barwach.
Przynęta i sposób jej podania to jedna część sukcesu, drugą jest taktyka. Przede wszystkim unikam tłumnie odwiedzanych odcinków rzek. Rankiem zawsze staram się być pierwszy nad wodą. Za dnia szukam miejsc trudnych do obłowienia, na przykład pełnych zaczepów. Wybieram też pozornie nieciekawe odcinki, proste, z równym prądem, bez zmarszczek na powierzchni, bo one są rzadko obławiane. Kiedy decyduję się łowić tam, gdzie już byli inni wędkarze, omijam najbardziej wydeptane zejścia do wody. I choć to często niewygodne, staram się stanąć w miejscach, z których nikt nie rzucał. Dobre stanowiska, np. takie, na których już złowiłem troć, lub do nich podobne obławiam co najmniej z dwóch miejsc. Z każdego rzucam 30 – 40 razy zmieniając przy tym woblery.
Wyniki mam podobne jak moi koledzy: przeciętnie jedna troć na dziesięć dni spędzonych nad wodą.
Kazimierz Wąsik
Legionowo