wtorek, 16 kwietnia, 2024

SZTUCZKI NA SANDACZA

Sandacz jest niekiedy tak uparty, że puka w przynętę wiele razy, ale zaciąć się nie pozwoli. Wtedy, żeby go nakłonić do brania, stosuje się różne sztuczki zależnie od tego, jakie jest dno. Nie wszędzie bowiem można łowić na żywą lub martwą rybkę, nie w każdych warunkach da się poprowadzić woblera.

Branie sandacza wędkarze nazywają kopnięciem, bywa bowiem tak silne i raptowne, że kij z ręki wypada. Częściej jednak jest to delikatne przytrzymanie przynęty, puknięcie lub trudny do wyjaśnienia opór podczas ściągania (jakby prowadzona w toni przynęta nagle trafiła w warstwę rzadkiego mułu). Powtarzanie rzutów w to samo miejsce, żeby się przekonać, czy to sandacz, czy jakaś przeszkoda, nic na ogół nie daje, bo te ryby na ogół nie ponawiają ataku.

Kiedy jednak coś na kiju dało się odczuć, to choć nie jesteśmy pewni, że to było branie, natychmiast zmieńmy przynętę na jakąkolwiek inną. Rzucaliśmy kopytem zielonym? Zmieńmy je na czerwone albo na białego twistera i ponówmy rzut w to samo miejsce. Na 80 procent sandacz się tą nową przynętą zainteresuje. Jeżeli znów tylko puknie, to przynęty już nie zmieniajmy, ale zacznijmy ją inaczej prowadzić.

W praktyce wygląda to tak. Łowię na głębokości czterech metrów dżigiem ważącym 7 gramów. Sandacz puknął w przynętę, więc ją zmieniam. Sandacz nadal jest nieufny i znów tylko puknął. Dotychczas prowadziłem przynętę skokami. Dżig był na tyle ciężki, że łatwo wyczuwałem, kiedy przynęta opadała na dno, jednak to uderzenie nie było zbyt silne. Do kolejnego rzutu zakładam dżiga o wadze 12 gramów. Kolor dekoracji obojętny, ważne tylko, żeby stawiała wodzie jak najmniejszy opór. Najczęściej jest to twister. Teraz prowadzę przynętę bardzo dynamicznie. Szybko podrywam ją pół metra nad dno, opuszczam szczytówkę i natychmiast wybieram luz żyłki. Dżig na napiętej żyłce opada powoli i wtedy następuje branie. Przy tym prowadzeniu powolny opad tylko ułatwia sandaczowi atak, prowokacją jest mocne uderzenie o dno.

Zdaniem wielu wędkarzy ten sposób jest tak skuteczny, że najbardziej ospałego sandacza zmusi do brania. Czasem jednak i on nie daje pożądanego skutku. Bywa, że sandacz nie podpływa do tak prowadzonej przynęty, bo jest akurat zajęty przeszukiwaniem innych warstw wody. Wtedy stosuję kolejną sztuczkę.

Do długiego na ponad 10 cm rippera w kolorach naturalnych (ciemny, najczęściej czarny grzbiet i białe lub perłowe boki) zakładam lekkiego dżiga z dużym haczykiem. Rzucam tym zestawem najdalej jak tylko mogę i na napiętej żyłce pozwalam mu opadać. Kiedy przynęta położy się na dnie, chwilę odczekuję, podnoszę szczytówkę wysoko nad głowę i szybkim nawijaniem żyłki na kołowrotek podciągam przynętę jak najbliżej powierzchni. Potem znów daję jej opaść. Żyłka jest napięta, a kij mam ułożony do wygodnego zacięcia. Cały czas obserwuję styk żyłki z powierzchnią wody, bo większość brań tam właśnie widać. Kiedy żyłka się nieznacznie przesunie, podniesie, zwiotczeje, odklei od powierzchni, to branie jest pewne, ale na kiju wyczuć go nie można. W taki sam sposób penetrujemy wszystkie warstwy wody.

Wszędzie tam, gdzie woda stoi lub wolno płynie, warto stosować dżigi z antyzaczepami. Dają duży komfort wędkowania, bo przynętę można wprowadzać w takie miejsca, w których dżig z odsłoniętym haczykiem na pewno by ugrzązł. Łowiska sandaczowe są wyjątkowo bogate w zaczepy, bo wśród nich sandacze prawie cały czas przebywają. To są ich domy. Nie przepuszczą niczemu, co przypomina pokarm, ale też zbyt dużo go tam nie mają. Dlatego co jakiś czas wypływają na polowanie. Wówczas łowimy je na podwodnych blatach, najczęściej niezbyt głębokich, nad którymi przez cały czas kręcą się małe rybki. Wtedy doskonałą przynętą na sandacza są woblery.

W takich miejscach sandacze polują w różnych warstwach wody i o różnym czasie. Tuż pod powierzchnią potrafią gonić drobnicę nawet w pełni upalnego dnia. Myli to mniej doświadczonych wędkarzy, którzy sądzą, że mają do czynienia z okoniami. Częściej jednak sandacze pojawiają się tam pod wieczór i to w połowie głębokości wody, bo z takiego poziomu najłatwiej im obserwować ewentualną zdobycz i później wygodnie przeprowadzić atak.

Bywa jednak, choć krótko, że sandacze są wszędzie, w każdej warstwie wody. Tak jest wtedy, gdy ich wataha wpływa w ławicę rybek. W wodzie robi się chaos. Korzystają z niego sandacze, a przy okazji także wędkarze. Wtedy każda wrzucona do wody przynęta natychmiast drapieżnika intryguje. Po jakimś czasie w łowisku następuje spokój. Wielu wędkarzy błędnie odbiera to jako dowód, że drapieżniki odpłynęły. Nic podobnego. Po prostu rybki zastosowały jakiś obronny wariant, a sandacze krążą wokół nich i tylko od czasu do czasu rozpraszają stado, by łatwiej zdobyć pokarm. Właśnie wtedy najlepszą przynętą jest dobrze poprowadzony wobler.

Łowimy w różnych warstwach wody (ciągle mowa tu o niezbyt głębokich blatach). Używamy woblerów tonących i pływających, ale wybieramy raczej takie, które nie mają zbyt mocnej akcji ogonowej. Przynęta bowiem nie musi budzić drapieżnika. Sandacze są w łowisku i całą swoją uwagę skupiają na drobnicy, która choć pływa nerwowo, ogonem zbyt mocno nie uderza.

Jeżeli sam wobler okazuje się nieskuteczny, zakładam do niego obrotówkę. Zawsze trzymam w pudełku kilka obrotówek bez kotwic. Niektóre mają korpusy ciężkie, ale są i takie, których korpus to lekka rurka z długopisowego wkładu. Obrotówkę wiążę do zestawu, a od niej, na metrowym przyponie, doczepiam wobler. Ta ciekawa kombinacja daje trzy efekty: wibracje, migotanie i dociążenie. Nawet pływający i niezbyt głęboko schodzący wobler pozwala się dosyć łatwo sprowadzić w niższe partie wody.

Zestawem łowi się tak, jakby obrotówki w nim nie było. To cała tajemnica jego skuteczności. Skrzydełko w obrotówce nie ma wirować, a jeżeli już, to tylko od czasu do czasu. Obrotówka przyciąga uwagę sandacza przez to, że błyska i się kolebie. Atakowany jest wobler, bo sandacz zapewne uważa go za konkurenta do pokarmu.

Kiedy spiningowanie zawodzi, a jestem pewien, że sandacze są w łowisku, sięgam po martwą rybkę. Nigdy jej długo nie moczę i nigdy nie jest to sama tuszka lub ogon. Zarzucam na krótko i tylko tam, gdzie wcześniej miałem branie. Na haczyk zakładam głowę małej płotki (jeszcze lepiej uklei), którą od korpusu odrywam palcami. Pozostawiam przy niej strzępy mięsa i wnętrzności. Haczyk wbijam w resztkę skóry przy głowie. Z taką przynętą nie da się oczywiście łowić spiningiem, dlatego w łódce zawsze mam drugi kij, odpowiednio uzbrojony. Sama zaś metoda jest bardzo prosta. Zarzucam, krótko czekam, wyciągam zestaw i ponownie zarzucam, ale już w inne miejsce. Jeżeli sandacz jest, zainteresuje się przynętą prawie natychmiast. Z zacięciem nie trzeba czekać „na dwa tempa”, jak przy łowieniu na żywca. Zacina się zaraz po braniu, gdy ryba zaczyna odjazd. Zdobycz jest pewna.

Waldemar Rychter

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments