Każdego roku letnie miesiące spędzam nad Zalewem Turawskim w pobliżu Opola, łowiąc amury i karpie. Robię to nocą, z łódki, na kukurydzę. Te trzy zasady, podobnie jak i całe moje wędkowanie, są wynikiem wieloletnich prób i doświadczeń.
Sezon na amury zaczyna się tu późną wiosną, kiedy w nagrzanej wodzie już masowo rozwijają się glony. Z początku poziom wody jest zazwyczaj dość wysoki. Amury podchodzą wtedy blisko brzegu, gdzie jest sporo roślinności. W miarę jak wody w zbiorniku ubywa, wycofują się coraz dalej na otwartą wodę. Żeby łowić, trzeba je albo znaleźć, albo przywabić długotrwałym nęceniem. Najlepiej połączyć jedno i drugie.
W okolicach Kotórza Małego dobrym łowiskiem rozmaitych ryb jest szeroki na 50 m pas powalonych pni, który ciągnie się na długości około 200 m. Łowię na pograniczu tego pasa. Jest tam łagodny spad z twardym, piaszczystym dnem. Najlepsze wyniki mam wtedy, gdy głębokość wody w tym miejscu wynosi około dwóch metrów. Przy tym poziomie łowisko jest z brzegu nieosiągalne, dlatego zawsze łowię z łódki.
Duża stabilna łódź zapewnia spokój i wygodę. Zwłaszcza jeżeli stoi, tak jak moja, na trzech kotwicach. Nawet przy dużej fali ani drgnie. Żeby nie płoszyć ryb, ustawiam ją w odległości około 70 m od łowiska. Jest to co prawda w zasięgu rzutu, ale wolę zestawy wywozić, bo to i celniej, i ciszej, a przy okazji można donęcić łowisko. Że zaś ruszanie ciężkiej łodzi z miejsca i ponowne jej kotwiczenie jest uciążliwe i hałaśliwe, pomagam sobie pontonem. Co prawda na Śląsku obowiązuje zakaz wywożenia zestawów, ale tylko przy łowieniu z brzegu. Łowiąc z łodzi mogę to robić legalnie.
Na przygotowanie łowiska poświęcam co najmniej tydzień. Codziennie w pasie długości około dwudziestu metrów rozsiewam 7 – 8 kg surowej kukurydzy. Żeby leżała szeroko, płynę powoli łodzią i sypię ją wprost na wirnik elektrycznego silniczka. Dzięki temu rybom łatwiej trafić na łowisko, przyzwyczajam je do wyszukiwania pokarmu na dużym obszarze, a zbieranie zanęty trwa długo. Surowa kukurydza ma tę zaletę, że nęci tylko duże ryby. Poza tym nie zakwasza łowiska, może przeleżeć w wodzie nawet miesiąc i się nie zepsuje. Korzystając z tego, że łowisko jest dość płytkie, nurkuję w nim i sprawdzam, co się z zanętą dzieje. Kiedy większość wrzuconej kukurydzy zniknie, pora już zacząć łowić.
Dużo czasu poświęcam na oczyszczenie dna pomiędzy łowiskiem a miejscem kotwiczenia łodzi. Już kilka lat temu, korzystając z bardzo niskiego stanu wody, wyrąbałem tam wszystkie patyki i korzenie zaśmiecające piasek na dnie. Teraz co roku kilkadziesiąt razy przeciągam na linie za łodzią metalowe grabie. Chodzi mi głównie o usunięcie glonów zalegających dno. Jest to uciążliwe, ale procentuje podczas holowania dużych ryb, a zwłaszcza karpi, które podczas ucieczki potrafią nabrać na żyłkę nieprzebrane ilości tego zielska.
Zdarzyło mi się kiedyś, że po odjeździe dużego karpia straciłem z nim kontakt i byłem święcie przekonany, że wszedł między zaczepy. Wsiadłem do pontonu i zacząłem ściągać się po żyłce do ryby. Najpierw natknąłem się na ogromny kłąb glonów namotanych na żyłkę. Kiedy go usunąłem, zobaczyłem, że żyłka zawraca i biegnie nie w stronę zaczepów, ale do miejsca, gdzie kotwiczyłem łódź. Po zerwaniu z żyłki następnego kłębu zielska odzyskałem kontakt z karpiem, który cały czas spokojnie tkwił kilkanaście metrów od łodzi. Odkąd oczyszczam dno, takie przygody zdarzają mi się bardzo rzadko.
Na ryby wybieram się o zmierzchu, bo za dnia ryby, przepłoszone przez łódki i wędkarzy, biorą mizernie, a i upał dokucza bardziej niż wieczorne komary. Ostatnie chwile dnia poświęcam na spokojne przygotowania do nocnych łowów. Żeby zaznaczyć kierunek łowienia, na skraju obszaru, gdzie są zatopione pnie, stawiam bojkę. Robię ją z pojedynczej długiej trzciny. Na dole przywiązuję foliowy woreczek z garścią piasku lub żwiru jako dociążeniem, a przy kicie kawałkiem izolacji mocuję świetlik. Bojka jest niepozorna, choć w nocy dobrze widoczna, a gdy podczas holu zdarzy mi się najechać na nią żyłką, trzcina się pochyla i zaczep mi nie grozi.
Za każdym razem, gdy wywożę zestaw, wrzucam przy przynęcie kilogram gotowanej kukurydzy. Ponieważ łowię noc w noc przez wiele tygodni, nie muszę już łowiska dodatkowo zanęcać. Amury i karpie, przyzwyczajone do wyszukiwania kukurydzy w rejonie łowiska, przypływają tu jak po swoje i wymiatają wszystko do czysta. Zawsze któryś z nich zassie także przynętę na włosie. Dlatego przy tym systemie donęcania brania są pewne, a ryby, jeżeli są w łowisku, to przynętę szybko znajdują.
Kukurydzę na włos i do donęcania gotuję bez żadnych zapachowych dodatków. Obserwując kolegów łowiących w pobliżu przekonałem się, że zapachy poprawiają skuteczność nęcenia, ale na krótko. Dwa – trzy dni i ryby przestają na to reagować. Trzeba eksperymentować i szukać nowych zapachów. U mnie natomiast ryby przychodzą do kukurydzy w to samo miejsce przez wiele tygodni. Może w którymś dniu łowię mniej od innych, ale za to łowię stale.
Wywiezione zestawy rozstawiam w odległości z grubsza 10 m od siebie, żeby w czasie holu się nie poplątały.
Wędki kładę poziomo na burtach, z przodu opieram je na specjalnych podstawkach z sygnalizatorami. Ponieważ w pobliżu są zatopione pnie, a po bokach też pełno zaczepów i zielska, ryby holuję bardzo energicznie. Daleka ucieczka jest w tych warunkach bardziej ryzykowna niż siłowy hol. Dlatego też posługuję się mocnym sprzętem. Używam dokładanych i teleskopowych karpiówek Jaxon Phantom o ciężarze wyrzutowym 60 – 120 g, solidnych kołowrotków (najlepiej spisuje mi się morski Seamaster 600) oraz sztywnej mocnej żyłki 0,37. Ołów o wadze do 50 g z wtopionym krętlikiem zakładam luźno na główną żyłkę. Przypon długości 30 – 40 cm robię z plecionki 0,16 mm. Stosuję haki Ownera albo VMC nr 1 i 1/0. Włos z plecionki 0,08 dowiązuję do kolanka haczyka. Na włos zakładam trzy ziarna kukurydzy. Ile razy założę ich więcej lub mniej, to pustych zacięć jest więcej.
Ponieważ używam kołowrotków bez wolnego biegu szpuli (po ciemku mniej z nimi kłopotów), przy zamkniętych kabłąkach zupełnie luzuję ich hamulce. To na wypadek, gdyby brały karpie. Amury są przy braniu o wiele delikatniejsze i specjalnie dla nich na półmetrowych zwisach żyłki między przelotkami wieszam świecące sygnalizatory. Przy zacięciu podrywam wędkę i dociskam dłonią poluzowaną szpulę kołowrotka. Później dokręcam hamulec.
Że wszystko to ma swój praktyczny sens, świadczą moje wyniki. Zamiast się nimi chwalić, powiem tylko, że kiedy rankiem wracam po nocnej zasiadce, koledzy na przystani pytają mnie tylko, czy znów potrzebne są taczki. I to wcale nie jest żart.
Jerzy Rozwadowski
Zabrze
notował J.K.