Wróciłem do nich na poważnie w 2002 roku, kiedy w „Wędkarzu Polskim” (nr 1/2002) przeczytałem, jak pan Piotr Przysiwek łowi tołpygi w jeziorze Osiek. Po tej lekturze oczy mi się otworzyły. Miałem prawo sądzić, że to, co się zadomowiło w moim starorzeczu, to właśnie tołpygi. A jeżeli on łowi je na spining, to ja też muszę dać im radę. W starorzeczu i pobliskiej Odrze wędkowałem wtedy często. W czasie polowania na klenie i bolenie miałem takie brania, że aż wył hamulec kołowrotka, a ryba nie chciała się zatrzymać i kończyła się żyłka. Wówczas myślałem, że to sumy, dziś wiem, że to były tołpygi. Wskazywał na to sposób brania.
Wcześniej, w 2001 roku poświęciłem tołpygom też dużo czasu, ale złowiłem tylko dwie i to za ogon. A takie łowienie mi nie odpowiadało. W minionym roku się zawziąłem i postanowiłem od wiosny polować na nie systematycznie. Ale zacząłem nie od wędki, lecz od obserwacji. Postanowiłem łowić tołpygi dopiero wtedy, kiedy dobrze poznam ich zwyczaje. Podglądałem je w starorzeczu. Nie jest to naturalny akwen, a odcięty od nurtu kawał rzeki po jej “prostowaniu”, żeby mogły pływać duże zestawy barek. Na tym starorzeczu, połączonym cały czas jednym końcem z Odrą, pozostały długie i wysokie główki. Z ich szczytów świetnie było widać pływające tołpygi. Patrzyłem jak się zachowują, jakimi trasami pływają i jak żerują. Kiedy uznałem, że wiem już o nich dość dużo, spróbowałem łowić je na spining. Okazało się, że wraz z nauką przyszły efekty i od maja do połowy sierpnia złowiłem czternaście sztuk. Największa ważyła 27,3 kg. Dwanaście było prawidłowo zaciętych za pysk, dwie podciąłem za ogon.
Najbardziej mnie zaciekawiło, że tołpygi często ze starorzecza znikały. Czasem nie było ich nawet kilkanaście dni. Nie wiedziałam, gdzie w tym czasie przebywały. Wszystko się wyjaśniło, kiedy przypadkowo zobaczyłem, jak płyną kanałem, który łączy Odrę ze starorzeczem. Zorientowałem się, że co pewnien czas opuszczają starorzecze i przenoszą się do Odry. Zacząłem to kojarzyć ze stanem wody. Okazało się, że tołpygi wpływały do starorzecza tylko wtedy, gdy woda w rzece była podwyższona, opuszczały je, kiedy jej poziom się obniżał.
W stadzie tołpyg panuje hierarchia. Zależnie od wielkości, ryby dzielą się na dwie grupy. Duże sztuki, mające ponad 15 kg, pływają w grupach po kilka sztuk, stada mniejszych liczą nawet po piętnaście osobników. Małe pływają przed większymi.
Tołpygi są bardzo ostrożne. Jedna wystraszona ryba potrafi porwać za sobą całe stado. Podobnie jest, gdy jedna z nich zacznie się zachowywać inaczej, na przykład szarpie się na wędce. Wtedy inne od razu uciekają. Dlatego w czasie łowienia trzeba uważać, żeby ich nie przestraszyć, bo później trzeba czekać nieraz kilka godzin, aż się uspokoją i wrócą. Najpierw pojawia się jedna lub dwie małe sztuki, ważące po 4 – 5 kg. Pływają swoją stałą trasą od 15 do 30 minut, ale nie żerują. Tak jakby sprawdzały, czy okolica jest już bezpieczna. Potem zwiadowcy znikają na kilka minut i tołpygi wracają już wszystkie razem. Nigdy nie udało mi się dostrzec, gdzie spłoszone tołpygi się chowają i skąd wypływają na żer.
Tołpygę można złowić na spining tylko wtedy, kiedy żeruje. Łatwo to poznać, bo wtedy cały czas otwiera i zamyka paszczę filtrując wodę. Żerujące tołpygi pływają powoli, poruszają się bardzo spokojnie, można powiedzieć, że dostojnie, jakby miały dużo czasu. Dla wędkarza idealna jest pogoda słoneczna i bezwietrzna. Wtedy nie tylko świetnie widać, jak pływają pod powierzchnią wody, ale wraz z promieniami słońca nabierają chęci do jedzenia.
Długo obserwowałem trasy, po jakich tołpygi pływają. Miały stały szlak, którego nigdy nie zmieniały. Płynęły z jednego końca starorzecza w drugi, tu robiły zwrot i wracały. I tak przez cały dzień. Zawsze trzymały się środka starorzecza. Było tam głęboko na cztery metry.
Tołpygi są bardzo ciekawskie. Interesują je wpadające do wody przedmioty, o ile nie ma przy tym głośnego plusku, bo wtedy się płoszą. Dlatego najpierw zawsze sprawdzam, gdzie są, żeby ich nie wystraszyć nieudanym rzutem lub wymachem wędki. Doszedłem do takiej wprawy, że dostrzegam je nawet w czasie fali. Kiedy tołpyga płynie, to pcha przed sobą wodę i na powierzchni widać niewielkie wybrzuszenie. W czasie spiningowania trzeba stać cicho, żeby się nie bały podpłynąć. Kiedy są już blisko, też należy bardzo uważać, bo każdy gwałtowny ruch albo źle rzucona przynęta płoszy je na wiele godzin. Nauczyłem się tak maskować, że zbliżały się na dwa metry i mnie nie widziały. Ubierałem się na zielono, bo za plecami miałem krzaki. Kiedy tołpygi były blisko, rzucałem bardzo spokojnie, z dłoni, bez gwałtownych wymachów. Gdy podpływały, to przynętę starałem się wrzucić obok nich, bo tylko w ten sposób mogłem sprawdzić, która je najbardziej interesuje.
Najlepszymi przynętami na tołpygi okazały się duże, 10-centymetrowe twistery. Doszedłem do tego po wielu próbach. Rzucałem wszelkimi posiadanymi przynętami i patrzyłem, jak się tołpygi zachowują, które je płoszą, a które wzbudzają ich zainteresowanie. Nie było przynęt, wobec których byłyby obojętne. Ripperów się bały i skręcały przed nimi w bok. Podobnie było z wahadłówkami, a woblery wzbudzały w nich paniczny strach. Bardzo ważny okazał się kolor. Podobały im się tylko przynęty czerwono-brązowe oraz przezroczyste ze srebrnym brokatem. Na twistery zaczęły brać dobrze dopiero wtedy, kiedy je ugotowałem. Wolały ogon miękko falujący niż taki, który pracuje agresywnie. Ponieważ tołpygi pływają środkiem starorzecza, twistery uzbrajam w ciężkie, 14-gramowe główki, żeby można je daleko rzucić.
Spiningować trzeba bardzo precyzyjnie. Przynęta musi wpaść do wody 1 – 1,5 m przed stadem lub obok niego, nie można jej prowadzić przez jego środek. Przynęta powinna wpaść do wody bardzo cicho, a linka nie może w nią uderzyć. Wszystko to może spłoszyć tołpygi, podobnie jak rzuty w środek stada.
Jak na tak duże ryby, tołpygi biorą bardzo delikatnie. Na żyłce czuje się to jak miękkie przytrzymanie, a na plecionce jak pstryknięcie. Rzadziej jest to kopnięcie jak przy uderzeniu sandacza. Wielu brań nie czułem w ogóle, mimo stale napiętej plecionki. Widziałem tylko, jak mi przynęta znika z oczu. Skuteczność zacięć jest bardzo mała. Zacinam jedno branie na pięć, bo tołpygi potrafią błyskawicznie pozbywać się przynęty. Ponadto połowa ryb spina się w czasie holu.
Do spiningowania używam 3-metrowego wędziska Konger Tiger o masie wyrzutowej 20 – 60 g. Długi kij pozwala nie tylko daleko rzucać, ale też wysoko trzymać linkę w czasie prowadzenia. Łowię na plecionkę, bo na niej lepiej się czuje brania. Żyłka jest na to za miękka i zbyt rozciągliwa. Z plecionek najlepsza jest Fireline Berkleya, bo najdalej się nią rzuca (w porównaniu do innych linek rzuty są dłuższe nawet o 30%), a hol ryby jest zdecydowanie lżejszy.
Po zacięciu tołpyga zawsze idzie do dna i ucieka jak może najdalej. Pierwszy odjazd jest bardzo długi, mój rekord wyniósł 140 metrów. Tak jakby rzucała na szalę wszystkie swoje siły. Kiedy słabnie, wychodzi do powierzchni i daje się łatwo holować. Pozwala się ściągnąć do połowy drogi, jaką wcześniej pokonała, w tym czasie nabiera sił i ponownie zaczyna walczyć. Potrafi to powtórzyć nawet kilkanaście razy. Pewnego razu moją zdobycz holowałem przez dwie godziny i czterdzieści pięć minut! Tołpyga jest bardzo zwrotna i szybka, podobna do dużego karpia. Potrafi błyskawicznie zawrócić o 180 stopni i płynąć w stronę wędkarza tak szybko, że nie nadążam skręcać żyłki.
W czasie holu trzeba cały czas regulować hamulec. Najpierw lekko go popuszczam, bo podkładki tak się nagrzewają, że zwiększają opór. Później, w czasie ściągania, muszę hamulec lekko dokręcić, żeby holować szybko, bez wysnuwania żyłki. A kiedy ryba zawróci, hamulec trzeba znów popuścić, inaczej tołpyga zniszczy sprzęt. Po zacięciu od razu siadam na specjalnie przygotowanym filcowym materacu, bo gdy tołpyga nie widzi człowieka, jest spokojniejsza. Odjazdy robi krótsze i mniej dynamiczne, daje się szybciej zmęczyć, co jest ważne na początku holu, kiedy ma jeszcze dużo siły. Hol tołpygi to trudna próba dla sprzętu. Z kołowrotka potrafi pójść dym, a jego korpus robi się gorący.
Krzysztof Pawlata
Sadowice