czwartek, 25 kwietnia, 2024

LESZCZE

Przed laty wybrałem się na wędkarskie wczasy nad Jeziorem Białym koło Szczecinka. W naszym zakładzie takie imprezy, pod namiotami, organizował związek zawodowy. Kiedyś świadczenia socjalne stały na wyższym poziomie.
Każdy pracownik miał zagwarantowany tani wypoczynek w zakładowym ośrodku, w ustalonym z góry terminie. Turnusy wakacyjne przysługiwały tylko tym, co mieli dzieci w wieku szkolnym.

Dla emerytów, zatwardziałych kawalerów i młodej kadry, do której się wtedy zaliczałem, jedyną szansą załapania się na letni urlop był właśnie sierpniowy wyjazd na ryby.

Po przyjeździe wszyscy wędkarze od razu rzucili się na jezioro, nie bacząc na lejący się z nieba skwar. My z kolegą poszliśmy na zimne piwko porozmawiać z miejscowymi o tym, co gdzie bierze. Za ich namową upatrzyliśmy sobie stanowisko na uboczu, przy przesmyku między brzegiem jeziora, a niewielką wyspą. Stok opadał tam łagodnie i sięgał najgłębszego w tym jeziorze, przeszło 20-metrowego dołu.

Tak jak radzili miejscowi, wybraliśmy czysty odcinek stoku, pozbawiony racicznic (wśród nich zestaw mógłby się zakleszczać, a żyłka kaleczyć o ostre krawędzie muszli). Według słów poznanego przy piwie pana Mietka, lubiły tam podchodzić leszcze jak łopaty. Zachęcał, żeby zbytnio nie zwlekać, bo właśnie zaczęły dobrze brać. Wiosna, mówił, była zimna i największe leszcze tarły się jeszcze w lipcu. Na haczyk radził zakładać najgrubsze makaronowe kolanka, nęcić zaś gotowanymi ziemniakami wymieszanymi z płatkami owsianymi i rozmoczonym chlebem. – Rosówce, ochotce i białym robakom nie dają poleżeć okonki i jazgarze – przestrzegał pan Mietek.

Makaron i inne potrzebne produkty kupiliśmy w miejscowym sklepie. Przez pierwsze trzy dni kładliśmy zanętę, wypływając z wiadrem karmy 30 metrów od brzegu na gumowym materacu. Robiliśmy to po południu, kiedy zmęczeni łowcy z wczasowego obozowiska wylegiwali się w namiotach. Znakiem rozpoznawczym był kawałek suchej trzciny uwiązany do żyłki obciążonej cegłą. To też podpowiedzieli nam miejscowi wędkarze, którzy nie radzili używać do tego celu butelki lub kawałka styropianu, bo zaraz ktoś to wypatrzy i wepcha się w zanęcone łowisko. Trzcinka na wodzie nie wzbudzała podejrzeń.

W ciągu dnia poznawaliśmy okolicę, przy piwku rozmawialiśmy z panem Mietkiem o rybach, a w wolnych chwilach szykowaliśmy zestawy. Najważniejsze były w nich podarowane nam przez pana Mietka spławiki, typowe wagglery, tyle że długie aż na pół metra! Tak wielkich nigdyśmy nie widzieli. Pan Mietek tłumaczył, że ich korpus jest zrobiony z korka, a gruba jak ołówek antena z bambusa. Dlatego mają dużą wyporność. Byle jaka ryba ich nie zatopi, ale branie leszcza pokazują bardzo dobrze.

O zaletach spławików pana Mietka przekonaliśmy się niebawem, kiedy czwartego dnia w porze karmienia zasiedliśmy z wędkami na naszym przesmyku. Wyważaliśmy je 10-gramową oliwką do połowy antenki, wedle życzenia ich twórcy. Po południu nadciągnął gorący wiatr ze wschodu i wiał akurat w naszą stronę.

Mimo to bez trudu rzucaliśmy ciężkie spławiki na odległe łowisko. Duża fala nie przykrywała długich antenek, nie unosiła też korpusów. Spławiki cały czas stały w miejscu jak zaczarowane. Byliśmy dobrej myśli, bo choć jezioro falowało coraz bardziej, nasze przynęty leżały nieruchomo na dnie. A to, mówił pan Mietek, jest podstawowym warunkiem łowienia dużych leszczy. Jak na dłoni widzieliśmy, kiedy antenki naszych spławików najpierw się unosiły, a zaraz potem kładły na wodę. Rzadsze brania zatapiające spławik też było dobrze widać.

Do wieczora złowiliśmy kilkanaście leszczy, w tym pięć o wadze około dwóch kilogramów. Kiedy nazajutrz pochwaliliśmy się połowem panu Mietkowi, ten nas zrugał. – Trzeba było siedzieć nocą, wtedy byłyby trzy-, a może i pięciokilowe łopaty. Jak w dzień gorączka, to największe leszcze biorą w nocy – tłumaczył postukując kuflem o blat stołu. Następnego dnia zostaliśmy nad wodą po zmroku. W tamtych czasach świetlików jeszcze nie było, więc używaliśmy latarek. W ich świetle długie, grube antenki były doskonale widoczne. W ten sposób ujawniły swoją kolejną zaletę. Około jedenastej mój spławik pacnął na wodę i na wędce poczułem pierwszą prawdziwą łopatę. Duże leszcze brały niecałą godzinę. Złowiliśmy ich siedem. Największy, którego rano zważyliśmy przy świadkach w sklepie, miał 4 kilogramy i 75 deko. Następna nocna wyprawa przyniosła podobny połów.

Niestety, pogoda się załamała, powiało chłodem, nadeszły mgliste poranki i wieczory. Dwie bezrybne nocki nas nauczyły, że gdy wieczorem nad wodą pojawia się mgła, można zwijać wędki i iść spać. Dwa – trzy chimeryczne brania i było po wszystkim. Wtedy nad wodą zjawił się niespodziewanie pan Mietek z kapitalną radą: – W taki czas trzeba wstać raniutko i zarzucać wędki, gdy tylko mgła zaczyna zanikać.

Wstaliśmy. O świcie leszcze żerowały fantastycznie, łopata szła za łopatą. Około ósmej nagle znikły. Do obiadu nie działo się już nic. Leszcze nie pokazały się także po południu, kiedy po wsypaniu im dziennej racji zarzuciliśmy wędki na próbę. Ale kolejnego ranka znów byliśmy górą.

Dwa tygodnie minęły jak z bicza trzasł. Kiedy leszcze zaczęły jeść nam z ręki i wydawało się, że tak już będzie do końca świata, trzeba było wyjeżdżać. Na otarcie łez wieźliśmy ze sobą torbę złotych łopat, uwędzonych osobiście przez pana Mietka w dymie olchowego drewna, a także zazdrosne spojrzenia współurlopowiczów.

Choć od tamtych wakacji minęło blisko 20 lat, niewiele zmieniłem w sposobie łowienia jeziorowych leszczy. Nadal używam długich, wypornych wagglerów a la pan Mietek, tyle że z korpusem z balsy. Nad jeziorami zjawiam się dopiero pod koniec lipca, kiedy wszystkie leszcze są już po tarle. Łowię zawsze na łagodnym stoku opadającym do najgłębszego lub jednego z najgłębszych miejsc w jeziorze, na głębokości 8 – 10 metrów. Na duże jeziora po leszcze wyprawiam się łodzią. Ich stado bezustannie wędruje, w ciągu doby orzą dno na odcinku kilkuset metrów. Trzeba je najpierw namierzyć, a potem podążać za nimi. Wiadro zanęty stada nie zatrzyma, przyciągnie najwyżej kilka sztuk, a i to na krótko.

Przed zasiadką nęcę co najmniej przez trzy dni. Zawsze o stałej porze, rano lub wieczorem, wsypuję do wody kocioł (8 – 10 kg) grubej karmy składającej się z gotowanych ziemniaków, lekko podgotowanej kukurydzy, pęczaku, płatków owsianych, rozmoczonego bochenka chleba i litra pociętych na kawałki czerwonych robaków. Wszystko to mieszam, dodaję paczkę sproszkowanej wanilii (uważam, że na leszcze oprócz zapachu czosnku wanilia jest najlepsza) i słodzę płynną melasą. Próbowałem używać zanęt firmowych, mieszając ze sobą – jak radzą mistrzowie – karmę leszczową z płociową lub karpiową. W większości przypadków ryby nie podzielały opinii mistrzów i gdy tylko poczuły zapach goździków lub piernika, od razu odechciewało im się żerować.

Firmowe mieszanki pozostawiam wędkarzom, którzy nie mają czasu na kilkudniowe nęcenie albo biorą udział w zawodach. Tak samo białe robaki. Wciąż jestem wierny makaronowym kolankom. Dzisiaj w sklepach makaronów bez liku, wypróbowałem co najmniej kilkanaście i za najlepsze uważam kolanka greckie, bo są najtwardsze. Bardzo skuteczną przynętą na leszcze jest również pęczek czerwonych robaków pachnący czosnkiem. Ostry aromat czosnku jest rewelacyjny zwłaszcza jesienią, kiedy woda jest już chłodna i zapachy w niej rozchodzą się wolniej. Dzień przed wędkowaniem do pojemnika z robakami dodaję sproszkowany czosnek. W podobny sposób zaprawiam robaki wanilią, bo w niektórych wodach ten zapach jest jeszcze lepszy niż czosnek. Dobra jest też ugotowana na twardo kukurydza albo łubin, ale ciągną do niej także płocie. Innych przynęt nie stosuję od lat.

Na leszcze zwykle zasadzam się w porze karmienia, czyli o świcie albo wieczorem, ale poznałem jeziora, gdzie leszcze zaczynały żerować dopiero około dziesiątej. Wyjątkiem są upalne dni, wtedy najlepiej biorą w nocy. Czasami wejdą w łowisko już godzinę lub dwie przed północą, a niekiedy dopiero nad ranem. Biorą nie dłużej niż pół godziny, w tym czasie wyciągam najczęściej dwie – trzy łopaty. Potem znów na haczykach wieszają się niedorostki, takie do kilograma. Większe już się nie pokażą. Ale bywają też sytuacje nietypowe. Kiedy podczas ciepłego deszczu widzę stado spławiających się leszczy, to wiem, że niebawem zejdą do dna i będą tam fantastycznie żerować. Wtedy często biorą w locie, kiedy przynęta zaczyna opadać. Latem nie ma lepszej pogody niż mżawka, nie na darmo się przecież mówi, że „leszcze lubią deszcze”.

Od przedstawionych tu zasad odstępuję także wtedy, gdy po okresie upalnej pogody dmuchnie silny wiatr. W taki dzień szukam leszczy przy brzegach zawietrznych, gdzie wyżerają pokarm wymywany z brzegów przez fale. Gdy nie mam tam zanęconego miejsca, przed łowieniem wsypuję jednorazowo pół wiaderka karmy. Leszcze bywają wybredne. Niekiedy wchodzą w łowisko o umówionej porze, lecz przynęty nie ruszają. Kiedy widzę, że bąblują wokół spławika, a makaronu lub robaczka podnieść nie chcą, przypominam sobie słowa pana Mietka: „Bracie, spóźniłeś się. Leszcze są najedzone, kładą się na zanęcie, by nie wyjadły jej inne ryby”. Skłonny jestem w to wierzyć. Wówczas jedyną przynętą, na którą dają się skusić, jest pęczek ochotek zawieszony na małym haczyku. Dlatego wybierając się na leszcze zawsze biorę je ze sobą.

Wiesław Branowski

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments