Różnice w łowieniu keltów i srebrniaków biorą się stąd, że zajmują one odmienne stanowiska i różnie reagują na przynęty. Srebrniaki podnoszą się do blaszki, a nawet potrafią pognać za nią spod drugiego brzegu. Kelty zazwyczaj atakują tylko taką przynętę, która trafi im pod sam pysk. Dlatego na początku sezonu łowię zawsze jak najbliżej dna, a najlepsze miejsca przeczesuję raz przy razie. Moją ulubioną przynętą na kelty są ciężkie i mocno wykrępowane karlinki
Idę tam, gdzie trudno
Kiedy nad rzeką wędkarzy jest mało, szukam keltów w miejscach jak z podręcznika: poniżej tarlisk, za zwężeniami, kamieniami, wywróconymi do wody lub zatopionymi drzewami, przy podmytych brzegach i w korzeniach drzew. Przy niskim stanie wody obławiam dołki, podmyte zakręty i głębokie przewężenia. Kiedy stan wody jest wysoki, łowię przede wszystkim na odcinkach prostych i w spowolnieniach nurtu. Jeżeli przy brzegach utrzymuje się lód, to staram się przeprowadzać blaszkę jak najbliżej jego krawędzi, zwłaszcza po przeciwnej stronie rzeki, na zakrętach. W miejscach, gdzie lód jest najszerszy, może pod nim odpoczywać kelt.
Gdy nad rzeką ludzi jest dużo, to kelt ucieka z przybrzeżnych kryjówek w nurt i spływa. Zostają tylko te, które chronią się pod drugim brzegiem albo za przeszkodami na środku rzeki. Wtedy przerzucam się na łowienie w miejscach, w których trocie mają spokój, bo większość wędkarzy je omija. Przede wszystkim interesują mnie stanowiska trudne technicznie: podbagnione, zarośnięte krzakami i zielskiem, ze zwisającymi nad wodą gałęziami drzew, z rzędami kołków daleko od brzegu. Łatwo poznać je po tym, że do wody nie prowadzą tam wydeptane dojścia (uwaga, przydają się wodery!). Łowienie z takiego pogardzanego przez innych stanowiska ma dla mnie sens nawet wtedy, gdy da się z niego rzucić tylko kilka razy.
Bardzo obiecujące jest także łowienie w zaczepach. Przecież za kołkami, korzeniami i zatopionymi gałęziami ryby chowają się najchętniej. Przy łowieniu w zaczepach najgorszy jest lęk przed urwaniem blaszki. Tymczasem to wcale nie jest nieuchronne, nawet w miejscach beznadziejnie czepliwych. Kiedyś z ciekawości próbowałem umyślnie zaczepić blaszkę o zatopiony kołek. Kotwica prześlizgnęła się po nim bezkarnie kilkanaście razy. Ryzyko urwania blaszki oczywiście jest, ale opłaca się odżałować nawet kilka przynęt dziennie. Szanse na złowienie kelta w zaczepach są zawsze o wiele większe.
Zalety wahadłówek
Dobrze wykrępowane karlinki są jednocześnie ciężkie i pracują bez zarzutu. Przeważnie używam blaszek o wadze od 18 do 22 g. Mogę nimi łowić przy samym dnie nawet przy wysokich stanach wody. Dostosowując ciężar karlinki do najgłębszego dołka (rynny) mogę nią przeczesać dno na całej szerokości rzeki. Kiedy trafi na wypłycenie albo na słaby nurt i poczuję, że przestała pracować, podnoszę kij albo trochę szybciej nawijam żyłkę. Kiedy trafi się miejsce wyjątkowo głębokie, wystarczy zarzucić blaszkę odpowiednio wyżej. Spływając z nurtem dojdzie do samego dna.
Wahadłówka jest skuteczna także wtedy, kiedy szoruje po dnie, bo nawet jak się nie kręci, to przynajmniej wykonuje jakieś inne ruchy (waha się). Tymczasem wobler prowadzony przy samym dnie bez przerwy się zaczepia, a obrotówka, trącając o nie, przestaje się kręcić i nie zawsze potem od razu startuje. Zawsze jestem przygotowany na spotkanie z dużą rybą, zwłaszcza odkąd do Parsęty zaczęły wchodzić łososie. Gdy się łowi wahadłówką, wymiana kotwicy jest łatwa. Nie łamiąc więc regulaminu ani nie pogarszając pracy blaszki mogę zakładać kotwice nr 1, 1/0, a nawet jeszcze większe. Przy łowieniu na mrozie nie muszę się obawiać, że obrotowe elementy zamarzną i blaszka przestanie pracować.
Oczywiście zdarza mi się łowić kelty inaczej niż tu opisałem i nieraz z bardzo dobrym skutkiem. To kwestia dopasowania się do okoliczności i odrobiny szczęścia. Jednak ten wypracowany przez lata system sprawdza mi się najczęściej. Poza tym, co tu ukrywać, karlinki to moja ulubiona przynęta. Bardzo lubię na nie łowić.
Jan Rudnicki
Kołobrzeg
Notował J.K.