Pod koniec marca, kiedy w powietrzu czuć nadchodzącą wiosnę, schodzące trocie mają białe brzuchy i bardzo dobrą formę. Zdradza je tylko nieproporcjonalna, wysmukła sylwetka, bo na wędce dokazują zupełnie tak jak srebrniaki. Często wyskakują nad wodę, potrafią wyciągnąć sporo żyłki z kołowrotka, w ten sposób zadając kłam twierdzeniu, że kelt walczy słabo.
O tej porze roku w rzece jest ich co prawda mniej i są wybredniejsze niż na początku sezonu, ale niekiedy nie wiadomo skąd pojawia się spore stado dorodnych sztuk, które biorą jak mało kiedy.
Na przedwiośniu, podobnie jak zimą, spininguję wyłącznie ciężkimi karlinkami lub woblerami. Te przynęty można prowadzić powoli i głęboko, a na wędce dobrze czuć ich pracę. Lubię nimi łowić. Wahadłówki robię z miedzianej lub mosiężnej blachy o grubości 2 mm. Po wycięciu kształtu wyklepuję młotkiem wgłębienia, a od połowy odchudzam, stopniowo zbierając pilnikiem nadmiar metalu. Gotowa błystka z przodu ma grubość 2 mm, na końcu 1,3 mm. Jest mocno wykrępowana, więc łatwo wpada w ruch wirowy i w nurcie kręci się nawet wtedy, kiedy trzymam ją w miejscu.
Żeby ją ożywić, naklejam jej oczka wycięte z czerwonej folii odblaskowej. Także większość używanych przeze mnie woblerów to samoróbki. Strugam je z lipowego drewna, oklejam złotkiem z pudełek od papierosów, maluję sprejem i pokrywam kilkoma warstwami bezbarwnego, półmatowego lakieru poliuretanowego. Długość moich woblerów trociowych wynosi 7 – 8 centymetrów, są agresywne i schodzą głęboko.

Nie wyolbrzymiam roli koloru, ale też jej nie bagatelizuję. Wybieram taką przynętę, która tam, gdzie akurat łowię, będzie najlepiej widoczna. Biorę przy tym pod uwagę klarowność wody i zachmurzenie nieba. Na przedwiośniu woda w rzekach jest zwykle podwyższona i mętna, dlatego pierwszeństwo mają u mnie przynęty błyszczące lub o dość ostrych barwach. Wahadłówki to przeważnie wypolerowany metal, niekiedy miejscami pocynowany (srebrny akcent). W wyjątkowo brudnej wodzie zakładam błystki w całości srebrne. Jeśli chodzi o woblery, to z biegiem lat coraz bardziej przekonuję się do modeli fluo, czyli tzw. strażaków, czerwonych i pomarańczowych. Te kolory doskonale korespondują z ich agresywną pracą i silnie prowokują ryby do ataku.
Rzucam również woblerami w kolorach naturalnych, czyli srebrnymi, złotymi lub niebieskimi. Jestem zdania, że są bardziej uniwersalne i mniej ryzykowne, bo jaskrawa przynęta w pewnych sytuacjach może ryby odstraszać, zwłaszcza gdy wcześniej miały już z podobnym przedmiotem do czynienia.
Moim zdaniem najistotniejsze przy połowie troci jest odpowiednie poprowadzenie przynęty. Wahadłówkę zwykle rzucam na wprost pod drugi brzeg i tam od razu topię, a potem prowadzę ją wachlarzem w poprzek nurtu.

Pozwalam, by niósł ją nurt, zwijam tylko luz żyłki. Kiedy błystka spłynie pod mój brzeg, to prąd zwykle ją lekko wynosi, więc przestaję na chwilę kręcić kołowrotkiem, żeby opadła na dno, i dopiero wtedy bardzo wolno podciągam do siebie. Wobler potrzebuje dużo więcej miejsca i czasu, by go sprowadzić do dna. Dlatego te przynęty zarzucam kilka metrów pod prąd, a kołowrotkiem kręcę z początku szybko i zdecydowanie. Kiedy wobler zanurzy się odpowiednio głęboko, czyli wejdzie w łuk, zwalniam obroty i od tego czasu już tylko pilnuję, żeby żyłka była napięta. Te standardowe sposoby spiningowania pozwalają dokładanie obłowić wiosenne stanowiska troci, które – zwłaszcza duże sztuki – najchętniej przebywają w mocniejszym prądzie nad żwirowym podłożem.
Kelty zwykle atakują przynęty znajdujące się przy dnie, najczęściej przy wyjściu z łuku. Jednak kiedy rzeka jest rozlana, stają często w pół wody na pograniczu nurtu i wypłycenia. Zachowują się bardzo dziwnie, bo atakują na środku rzeki. Wyskakują spod przeciwnego brzegu – najczęściej zdarza się mi to nad Regą – i z impetem uderzają w momencie, gdy prąd wynosi przynętę do góry. Sądzę, że dopiero wtedy dostrzegają zdobycz, która przecież zaledwie kilka sekund wcześniej przepływała im pod samym nosem. W takich przypadkach prowadzę przynęty wyżej niż zwykle. Z inną nietypową sytuacją można się spotkać podczas przechodzenia frontów atmosferycznych, gdy wiąże się z tym spadek ciśnienia. Trocie reagują na to bardzo silnie. Pływają wtedy po całej rzece, wyskakują nad wodę, są agresywne, ale przynętę atakują rzadko. Chociaż…
Pewnego razu, to było bodaj na Radwi, zobaczyłem na wodzie kółeczko, jakby tam żerował lipień. Po chwili to się powtórzyło, ale trochę dalej. Przystanąłem. Pod powierzchnią wody dostrzegłem dużą rybę. To była troć. Pływała nerwowo w górę i w dół rzeki, na odcinku może trzydziestu metrów, co jakiś czas wystawiając pysk nad powierzchnię wody. Po kwadransie te dziwne jej harce się urwały. Sięgnąłem po spining. Woblera rzucałem pod prąd i z prądem, to w poprzek, to wzdłuż rzeki. Uderzyła dopiero po półgodzinie, ważyła siedem kilo.
Kilka słów o łososiach
Po wiosennych sztormach w pomorskich rzekach pojawiają się liczne srebrniaki. Nie tylko trocie…
To zdarzyło się w ubiegłym roku na Parsęcie. Wobler spłynął już pod burtę, kiedy poczułem delikatne trącenie. Pomyślałem: mała trotka, taka, jaką kilkanaście minut wcześniej wyciągnąłem po bardzo podobnym braniu. Zaciąłem od niechcenia i… ogarnęło mnie zdumienie. Na końcu wędki poczułem ogromny, pulsujący życiem ciężar, który po sekundzie ruszył w dół rzeki. W mgnieniu oka z kołowrotka zniknęła prawie cała żyłka. Kiedy został tylko metr, złapałem za szpulę i biegiem ruszyłem za rybą. Po 50 metrach przystanęła na głębi pośrodku szerokiego zakrętu rzeki. Odzyskałem zaledwie kilka metrów żyłki, kiedy ruszyła ponownie. Kołowrotek zaczął przeraźliwie jazgotać. To był mój koniec, bo dalszą drogę zagradzały mi krzaki. Uniosłem kij
i dokręciłem hamulec, nieśmiało licząc, że uda mi się rybę zawrócić. Rozgięła się kotwica.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to był łosoś. Ważył 20, może nawet 30 kilogramów. Obecnie w Parsęcie wędkarze łowią w sezonie około stu dużych okazów tych ryb. Jestem zdania, że w większości są to łososie, podobnie jak prawie wszystkie zgłaszane medalowe trocie. Z dwudziestu ryb, jakie wyholowałem w dwóch ostatnich latach, trzy największe były właśnie łososiami. Dobrze, że w końcu zrezygnowano z zakazu łowienia tych ryb. Na Parsęcie od dawna panowało niepisane prawo zabierania łososi. Bo, choć łososia od troci odróżnić jest dość łatwo (m.in. po wciętej płetwie ogonowej, małym łbie lub zielonkawym grzbiecie, zupełnie innym niż u troci), to w zdecydowanej większości rozpoznanie ryby następuje na brzegu, bardzo często po lądowaniu jej osęką. Wypuszczanie okaleczonej ryby nie miało najmniejszego sensu.
Janusz Szczerba, Białogard