czwartek, 28 marca, 2024
Strona głównaŚrodowiskoCO SIĘ STAŁO Z RYBAMI

CO SIĘ STAŁO Z RYBAMI

Od dziesięciu lat jestem opiekunem stawu, długiego może na osiemdziesiąt, a szerokiego na trzydzieści metrów.

Wody w nim niedużo, głębokość tylko gdzieniegdzie dochodzi do jednego metra. Dno w połowie jest pokryte mułem, reszta to piasek i żwir. W czasie bardziej mokrym do stawu spływa z łąk strumyczek. Gdy sucho, z niepokojem patrzę na opadający poziom wody i myślę o groźbie przyduchy. Nic nie ma w tym bajorku nadzwyczajnego, a jednak ciekawi mnie ono bardziej niż pobliska rzeka.

Słoneczny i bezwietrzny dzień marcowy. Z polaroidami na nosie dokonuję inspekcji stawu, widzę – przynajmniej tak mi się zdaje – każdy kawałek dna. Powinny tu być gromady bączków (karasi srebrzystych), stadka karasi pospolitych, do kilograma dochodzące liny, jakieś szczupaki – tymczasem nie ma nic. Czyżby ryby podusiły się pod lodem? Możliwe, ale gdzie się w takim razie podziały śnięte sztuki? Usiadłem na pieńku ściętej olchy, żeby tę kwestię rozważyć. Wtem przy samym brzegu dostrzegłem pięć małych bączków! Z wrażenia poderwałem się na równe nogi, a rybki – zniknęły jak zdmuchnięte. Nie odpłynęły, ale w mgnieniu oka gdzieś przepadły. W krystalicznej wodzie każda z nich zostawiła obłoczek czarnego mułu. Chwilę potrwało, zanim pojąłem, że bączki zanurkowały w miękkim, prawie pylistym dnie

i tam się przede mną ukryły. Następnego dnia pojawił się w stawie półmetrowy szczupak, później jeszcze trzy mniejsze. Pływały od brzegu do brzegu, tuż pod powierzchnią, i nie przejmowały się ludzką obecnością. Zanim witki nadbrzeżnych wiklin obrosły listkami, a woda zmętniała, odkryłem w stawie i liny, i karasie, i kolorowe wzdręgi.

Minęło kilka miesięcy. Męczony licznymi kłopotami bardzo źle sypiałem i pewnej bezsennej nocy wymknąłem się z domu nad staw. Mogłem pójść nad Wartę, ale że w taką letnią noc wszystkie lepsze miejsca bywały już przez wędkarzy zajęte, wybrałem łowisko gorsze, ale własne. Zarzuciłem wędkę i oczekiwałem pierwszego brania. Przyszedł brzask, potem świt i wschód słońca wreszcie, a spławik ani drgnął. W nie najlepszym nastroju wróciłem do domu. Nawet nie zdążyłem zrobić sobie śniadania, a tu zamieszanie – psy szczekają, jakiś samochód warczy przy bramie. Przyjechał kolega, na ryby oczywiście. Zaraz też się wyjaśniło, że ani myśli o rzece, wymarzył sobie bowiem wędkowanie w stawie. Poszliśmy więc nad tę wodę.

Przemilczałem swoje poranne niepowodzenie i pełen byłem wątpliwości. Tymczasem okazało się, że teraz ryba bierze za rybą. Lipcowy żar lał się z nieba, kolega szamotał się na brzegu ze swoimi wędkami, ja co chwila zganiałem z wody stado kaczek, a ryby nie dawały przynęcie spokoju ani na minutę. Liny i karasie niczym się nie zniechęcały, pchały się na haczyk w amoku obżarstwa. Następnego dnia zajrzałem nad staw, zarzuciłem wędkę i… ryb nie było. Wyłowiliśmy je? Skądże, wszystkie przecież powróciły wtedy do wody.

Prawdę mówiąc, dobrze jest śledzić niewielki staw dzień po dniu, a także rok po roku. Kiedyś za pewnik miałem teorię, że ryby żerują świtem i o zmroku. Minęło sporo czasu zanim się zorientowałem, że nie do końca jest ona prawdziwa. Liny nie zawsze chwytają pokarm z dna, jak to głosi stara, przecież wyśmienita, wędkarska literatura. Szczupaki, za dnia dla oka nieuchwytne, biją po wodzie złocącej się w poświacie księżyca. Bywa, sprawdziłem to wielokrotnie, że w pewnym momencie znakomita większość ryb gromadzi się na bardzo niewielkim obszarze stawu, reszta pozostaje prawie pusta.

Zdarza się także, że ryby żerują tylko przez kilka minut; woda wtedy wręcz się gotuje. Od lat robię notatki, zapisuję spostrzeżenia, ale wszystko to jest jednak dość chaotyczne, przypadkowe. Nie potrafię zrozumieć życia jednego, niewielkiego stawu. Sięgnąłem, rzecz jasna, do fachowej literatury, pisanej przez ichtiologów, hodowców ryb. Mam mikroskop i zestaw do badania chemicznego składu wody, godzinami dyskutowałem z wędkarzami profesjonalistami, zadawałem się – nie nad wodą! – z kłusownikami. Mimo to nie czuję się mądrzejszy. Przeciwnie, coraz lepiej zdaję sobie sprawę, jak niewiele jeszcze wiem o wodnym świecie i jego mieszkańcach. Sięgając linką z haczykiem w toń wody, sięgamy w nieznane…

Kiedyś, wiele lat temu, dostałem pod choinkę „Wędkarstwo” Józefa Wyganowskiego. Przeczytałem tę książkę nieskończoną ilość razy, śniąc po każdej takiej lekturze o wielkich rybach i smaku wiatru znad rzeki… Gdzieś w czasach studenckich po prostacku mi ją skradziono. Pamiętam jednak, co Mistrz pisał o braniu leszcza (cytat z pamięci): „Spławik się kiwa, kładzie na wodzie, podnosi i niknie z oczu, żyłka biegnie po wodzie…”. I to kiedyś wystarczyło. Dzisiaj zadamy pytanie nie o spławik, lecz o to, co robił leszcz! Chwycił przynętę razem z mułem w pysk i taką porcję wypluł? A może – co widziałem niedawno na ekranie telewizora – tylko machnął ogonem, wzburzył muł i poruszył spławik?

Wędkarstwo zmienia się nie tylko w sensie technicznym, staje się coraz bliższe ichtiologii, biologii, po prostu przyrodzie. W niedalekiej przyszłości będzie ono polegało bardziej na rozumieniu życia wody niż na szukaniu i eksperymentowaniu „w ciemno”.

Stefan M. Krakowski

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments