Gorący, wakacyjny dzień. W taki czas ryby słabo żerują. Siedziałem nad Jeziorem Solińskim łowiąc małe płotki i leszczyki, gdy Darek Siuzdak (mój kolega, a zarazem przewodnik po krośnieńskich łowiskach) zaproponował mi wyprawę na klenie w miejscu, w którym San wpływa do jeziora.
San nie przypomina rzeki poniżej zbiornika, gdzie płynie żwawo i ma krystalicznie czystą wodę. Tylko piękne otoczenie przypominało, że jestem w Bieszczadach. Tutaj ma bardzo powolny nurt, wodę mętną jak w kanale. Wyglądało to na wodę leszczową (podobno stali bywalcy łowią tu nawet duże egzemplarze tych ryb).
Będziemy łowić z Darkiem w pobliżu mostu, przez który przebiega tak zwana mała obwodnica bieszczadzka. San ma tutaj 70 metrów szerokości. Już na dziesiątym metrze od brzegu ma około 2 metrów głębokości. Dno jest muliste. Dzisiejsza słaba przejrzystość wody jest wynikiem niedawnych deszczów. Podobno są dni, kiedy jest ona bardzo klarowna.
Rozrabiamy zanęty. Każdy po dwa kilogramy. Darek nie lubi sam robić zanęt. Szkoda mu na to czasu. Ma sklepowego „stila” na płotki, a ja własną kompozycję, która oprócz składników bazowych zawiera prażone konopie i len, mielone ciasto piernikowe oraz czerwone pieczywo belgijskie. Ponieważ uciąg jest wolniejszy niż przewidywałem, do mieszanki dodaję jeszcze składniki wynoszące jej drobiny do góry: zmielone, wcześniej wyprażone pestki dyni i słonecznika. Do rozrobionych zanęt obaj dokładamy jeszcze po szklance różnokolorowych pinków. Po dokładnym gruntowaniu stwierdzam, że najlepiej będzie łowić na dziesiątym – jedenastym metrze. Tam bowiem spad się załamuje i przechodzi w płaskie dno. Jedenastometrowe wędzisko nasadowe, gramowy spławik, cienkie żyłki (główna 0,12, przyponowa 0,08) oraz niewielki haczyk (nr 16) – taki sprzęt uznaję za najbardziej odpowiedni. Darek natomiast będzie łowił kijem czternastometrowym, bo na swoim stanowisku ma parę centymetrów głębiej niż ja.
Przystępujemy do nęcenia. Lepimy po 10 kul wielkości pomarańczy i wrzucamy je w łowisko. Wkrótce pojawiają się pierwsze kleniki, ale przeważnie niewymiarowe. Są też małe płotki, trafiają się ukleje, które chwytają przynętę nim dotrze do dna. Po trzech kwadransach w zanętę wpływają większe klenie. Mierzą już po 30 centymetrów. Jednak niebawem ryby przestają brać łapczywie. Trzeba je prowokować. Co jakiś czas podnoszę więc zestaw i opuszczam. Próbuję go także delikatnie przeciągać w różnych kierunkach. Skutkuje. Znów są brania. Darek też ma kilka kleni i płotek. Do tego złowił jeszcze 25-centymetrowego jelca!
Po dwóch godzinach zaczynają brać klenie o wadze kilograma, długie na 40 cm. Hol trwa dość długo, bo przypon ma wytrzymałość mniejszą od wagi niektórych ryb. Można je wyciągnąć – podbierakiem! – tylko dzięki zastosowaniu amortyzatora na wędzisku.
Łowiliśmy cztery godziny, od 10 do 14. Przez cały czas mieliśmy zachmurzenie umiarkowane i temperaturę w okolicach 18 st. C. Darek złowił blisko 10 kilogramów ryb. Ja nieco mniej, ale on jest najlepszym spławikowcem w okręgu krośnieńskim i tutejsze wody oraz przyzwyczajenia ryb zna jak własną kieszeń. W tym miejscu jednak obaj byliśmy po raz pierwszy. Cały nasz połów wędruje z powrotem do wody. Jeśli mamy zjeść rybę, to tylko pstrąga, ale… w pobliskiej smażalni.
Rafał Bielewicz