Lina możemy łowić już od kwietnia, ale latem nasze szanse zdecydowanie rosną. Po pierwsze, zaraz po tarle, które odbywa się na przełomie maja i czerwca, liny bardzo intensywnie żerują i trwa to aż do jesieni. Po drugie, lin nie jest rybą, którą łowimy z marszu. To nie leszcz, którego wiadro zanęty przywabi na poczekaniu. Przy linie trzeba się nieco napracować. Najlepszy jest do tego urlop.
Lina możemy spotkać we wszystkich wodach stojących od torfianek po wielkie jeziora, także w starorzeczach. Tylko czasami zapuszcza się w pobliże nurtu. Jeżeli mamy wybór, to radzę zdecydować się na jakieś małe jeziorko. Łatwiej nam będzie lina znaleźć, a poza tym unikniemy fal, których te ryby nie lubią. Na wszelki wypadek dobrze jest nęcić dwa, a nawet trzy miejsca. W ten sposób zmniejszy się ryzyko pomyłki. Ponadto, gdy jedne łowisko się wyczerpie, mamy następne. Ale wyłowionego miejsca nie skreślamy, po prostu dajemy mu odpocząć, cały czas nęcimy!
Życie lina jest nierozerwalnie związane z roślinami i wśród nich należy go szukać. Bankowe miejsca to spokojne zatoczki, zwłaszcza zarośnięte roślinnością wynurzoną (liny doskonale się czują pod baldachimem z nenufarów), pola rośliny, która przypomina groch i tak jest potocznie nazywana, łąki moczarki oraz skraj roślinności przybrzeżnej. Najlepiej wypłynąć na jezioro wczesnym rankiem lub wieczorem, pamiętając o zachowaniu maksymalnej ciszy. Gdy woda jest gładka, wtedy doskonale widać bańki gazu, które liny uwalniają podczas poszukiwania pokarmu (mogą to robić także karasie, leszcze lub karpie, trzeba to po prostu sprawdzić). Bańkom należy się dokładnie przyjrzeć, bo niekiedy gaz wydobywa się z dna samoistnie. Bąble wyskakują wtedy w jednym miejscu. Jeśli natomiast gaz wydobywa się za sprawą ryb, to jego bańki są drobniejsze (jak w akwarium) i układają się w łańcuszek. Płynąc w pewnym oddaleniu od trzcin do pałki powinniśmy obserwować nienaturalne ruchy roślin. Jeżeli są to niewielkie, ale dość gwałtowne drgnięcia, to raczej mamy do czynienia z krasnopiórkami. Liny powodują najczęściej głębsze zafalowanie roślin. To samo dotyczy „grochowiny” i nenufarów. Gdy dostrzeżemy jakikolwiek znak obecności ryb, powinniśmy to miejsce zanęcić. Gdy nie wypatrzymy nic, chociażby z powodu fali, trzeba zdać się na wędkarskiego nosa.
Jestem zdecydowanym przeciwnikiem wycinania roślin, wysypywania dna piaskiem itd. Pół biedy, gdy przygotowujemy miejsce na cały sezon, ale przy łowieniu wakacyjnym możemy się nie doczekać, aż ryby na nowo do niego przywykną. Najlepiej wybrać naturalne oczko.
Gdy wędkujemy w trzcinach, łowisko nie powinno być zbyt płytkie, ideał to metr z kawałkiem. Ryby mając nad głową więcej wody są mniej płochliwe. W zdawałoby się jednolitej ścianie trzcin szukamy niewielkich zatoczek. Pół metra kwadratowego w zupełności wystarczy. Ostrożnie podpływamy do krawędzi i patrzymy co jest na dnie, żeby się później nie denerwować dokuczliwymi zaczepami. Nic jednak nie usuwamy z dna. Gdy jakaś uparta trzcinka zasłania nam oczko, to ją ucinamy nad poziomem wody. Następnie należy wbić dwa kołki. Gwarantuje to, że w następne dni zawsze staniemy łodzią idealnie, bez zbędnego chlapania (bo oczywiście stajemy na wodzie i rzucamy pod brzeg). Ważna jest tu odległość. Im dalej, tym mniej płoszymy ryby, będzie nam jednak trudniej ulokować przynętę precyzyjnie przy trzcinach. Musimy dojść do rozsądnego kompromisu.
Sprzęt powinien być naprawdę solidny: długa na 5 – 6 metrów i mocna wędka, do tego żyłka 0,28 – 0,30 mm bez przyponu, kuty hak oraz spławik przelotowy w kształ-cie ołówka lub cygara obciążony jedną oliwką o masie nieco większej niż jego wyporność. Oliwkę blokujemy 10 – 15 cm od haczyka wentylkiem. Żyłkę przewlekamy przez niego dwukrotnie. To jej nie osłabia, a pozwala na regulację. Cała sztuka polega na umieszczeniu przynęty jak najbliżej roślin, w czym długa wędka i spory spławik bardzo pomagają. Hamulec skręcamy do oporu, w przeciwnym razie nawet półkilowy lin wbije się w trzcinę i będzie po nim. Gdy zaczepimy o trzcinę lepiej odciąć zestaw. Żadnego szarpania ani – co jeszcze gorsze – wpływania w łowisko. Trzciny to łowisko świtu i zmierzchu, nie ma sensu przypływać zbyt wcześnie.
Nęcimy tylko grubą zanętą. Może to być makaron kolanka, ziemniaki, kopytka (dość twarde, żeby ich nie chciały żarłoczne krasnopiórki, które potrafią zatruć człowiekowi życie). Brania drobnicy najlepiej ignorować. Lin bierze zdecydowanie, potem przeważnie następuje odjazd w trzciny. Na jedną wędkę zakładamy, to czym nęcimy, a na drugą szyjkę raka pręgowatego. W nocy, przy latarce, z ich znalezieniem nie powinno być większego problemu. Na raka brań jest zdecydowanie mniej, ale jak już lin weźmie, to taki, że ho ho! Czasem pod koniec wędkowania trafi nam się leszczyk. Warto wtedy poczekać na dziadka. Możemy być naprawdę zaskoczeni, że takie kolosy pływają po metrowej wodzie.
Łowiskiem trochę łatwiejszym od trzcin są grążele. Sprzęt może być nieco delikatniejszy, lecz bez przesady, lin to naprawdę bardzo silna ryba. Żyłka 0,2 – 0,25, spławik również mniejszy, łamany spisze się doskonale. Haczyki dostosowane do przynęty, kute, raczej ciemne. Delikatniejszy zestaw może również dać szansę na spotkanie ze złotym karasiem, jedną z najpiękniejszych ryb i o wiele trudniejszą do złowienia niż lin. Jeżeli zauważymy podskakujące liście, to nieomylny znak, że ryby obskubują spodnią ich stronę z wszelkich znajdujących się tam żyjątek. Należy wtedy umieścić ślimaczka kilkanaście centymetrów pod malutkim spławikiem lub – jeszcze lepiej – tylko jedną śrucinę i położyć ją na liściu tak, aby haczyk z przynętą był tuż pod nim.
Najbardziej lubię jednak “grochowiny”. W tym środowisku linom nie przeszkadza nawet czterometrowa głębokość i możemy je łowić z kija. Poszczególne fazy brania widać wtedy jak na dłoni. Rosówka zawieszona tak, aby jej koniec znajdował się na dnie, na pewno nie zostanie wzgardzona. Możemy też rybie dać się wyhasać do woli, bo żyłka 0,25 mm tnie zielsko jak kosa.
Nie będę szczegółowo opisywał sprzętu, bo tak naprawdę to nie ma on aż tak dużego znaczenia, bardziej chodzi tu o wygodę i nasze przyzwyczajenia. Gdy ktoś się uprze, to wrzuci spławik w oczko i nawet spiningiem. O niebo wygodniej będzie jednak ten sam spławik włożyć tam długim teleskopem.
Liny są poławiane na rosówki, czerwone i białe robaki, ślimaki, małże, szyjki rakowe, ziemniaki, ciasta, pęczak, makaron, płatki owsiane, kukurydzę, groch i wiele innych przynęt. Tu bardziej się liczy przyzwyczajenie wędkarzy i ryb. Na nieznanym łowisku warto wcześniej zasięgnąć języka, aby nie tracić czasu dajmy na to na kukurydzę, gdy od lat wszyscy tu sypią do wody ziemniaki. Zanęta powinna być tania i prosta w przygotowaniu. Ja sam używam makaronu, do którego dodaję, bez odcedzania, płatków owsianych. Pod wpływem gorącej wody płatki wydzielają intensywny zapach, który doskonale wabi, nie tylko liny.
Można by z tego tekstu odnieść wrażenie, że aby skutecznie łowić liny, trzeba mieć koniecznie łódź. Nic bardziej błędnego, po prostu w wielu przypadkach jest to znacznie wygodniejsze i daje większe możliwości. Natomiast na brzegu łatwiej zachować ciszę, szczególnie gdy łowimy w towarzystwie.
Na zakończenie chciałbym opowiedzieć o zdarzeniu, które zachwiało moim poglądem na to, gdzie i kiedy lin czuje się najlepiej. Było to kilka lat temu, od paru dni byliśmy o kiju łowiąc przy trzcinach. Główna tego przyczyna to nie najlepsza pogoda, po prostu było zimno. Postanowiliśmy spłynąć nieco wcześniej z łowiska. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się koło łódki znajomego zakotwiczonej na środku jeziora, na głębokości czterech metrów. Było to zresztą najgłębsze miejsce w tym jeziorze. Oprócz płotek znajomy miał jednego średniego lina. Natychmiast stanęliśmy obok i choć nasz sprzęt do tego miejsca nie pasował, do nocy złowiliśmy po dwa ładne liny. Oczywiście wbiliśmy kołki i wrzuciliśmy zanętę. Rankiem kolejnego dnia załamała się pogoda. Wiał porywisty wiatr, niebo pokryły deszczowe chmury. Dopłynęliśmy na miejsce właściwie z taką myślą, żeby zaraz wrócić i z czystym sumieniem położyć się spać. Wiatr wzmógł się na tyle, że choć wiało w plecy, trzeba było wędkę podnosić dwiema rękami. Po kilku płotkach branie jakby inne. Zacięcie i od razu wiem, że to lin. Zdziwienie było spore, ale wkrótce okazało się, że to wcale nie koniec. Gdy o godz. 11 spływaliśmy mocno już przemoczeni, mieliśmy k i l k a n a ś c i e linów o wadze od 0,4 do 1,2 kg. Od tamtej pory zdecydowanie zmieniłem metody i miejsca połowu lina, przynajmniej na moim ulubionym jeziorze.
Rafał Kamiński
Grodzisk Mazowiecki