czwartek, 28 marca, 2024
Strona głównaBez kategoriiWLECZENIE PRZYNĘTY PO DNIE

WLECZENIE PRZYNĘTY PO DNIE

Wyobraźmy sobie, że przypływamy na łowisko, w którym jest dużo drobnicy. Pierwsze rzuty to dużo brań. Z czasem jest ich coraz mniej, aż…

Wielu wędkarzy łowi dżigami w taki sposób, że nadaje im ruch skaczącej piłki. Jest to chyba najskuteczniejsza prowokacja, ale w wielu sytuacjach równie dobre efekty przynosi wleczenie przynęty po dnie. Takim skaczącym jigiem łowi się na wiele sposobów. Podobnie jest z przynętą wleczoną. W zależności od przekonania i upodobań, a także od możliwości posiadanego sprzętu, wędkarz wlecze  jiga na różne sposoby. Bez względu czy są one spokojne, czy trochę szarpane pozwalają dobrze prowokować ryby i poznawać, co znajduje się na dnie danego zbiornika. Może właśnie dlatego doświadczeni wędkarze, którzy po raz pierwszy mają okazję łowić na nieznanych jeszcze naturalnych zbiornikach, rozpoczynają od tej techniki.


Pukanie jigiem w dno to przyciąganie ryb do przynęty ruchem i dźwiękiem. Czasami jest to dla ryby za dużo.


Zapewne niejeden raz mieliście okazję być na łódce z kolegą i jeden z was łowił, gdy tymczasem drugiemu szło jak po grudzie. Wśród wielu powodów jednym z podstawowych był na pewno sposób podawania przynęty. Kiedy ryby są aktywne, drobne różnice w jej prowadzeniu nie mają większego znaczenia, ale kiedy biorą słabo, ważny zaczyna być każdy drobiazg. Począwszy od odcienia koloru przynęty, a skończywszy na szybkości odrywania jiga od dna. Jeśli z dwójki wędkarzy jeden nie łowi nic, to można iść o zakład, że zacznie naśladować tego, co ciągnie rybę za rybą. Czy jednak zawsze będzie w stanie dokładnie powielić jego sposób prowadzenia przynęty? Jest to wątpliwe. Chyba że pozna przyczyny, dla których jego kompan łowi właśnie tak, a nie inaczej.
Wyobraźmy sobie, że przypływamy na łowisko, w którym jest dużo drobnicy. Pierwsze rzuty to dużo brań. Z czasem jest ich coraz mniej, aż zanikają całkowicie. Od tego momentu zaczyna się dłubanie. Wolno przeczesujemy dno. Metr po metrze. Od czasu do czasu jest „puknięcie”, niekiedy udaje się nam zapiąć rybę. Zmieniamy przynęty, zmieniamy też prowadzenie.  I nagle dobre brania rozpoczynają się od nowa. Czyżby drapieżniki znów wpłynęły w łowisko?


Nie wszystko, co odbywa się w świecie dokładnie przykrytym taflą wody, można jednoznacznie wytłumaczyć, ale spróbujmy. Wariant pierwszy. Mieliśmy do czynienia z przepływającą ławicą drapieżników. To częste zjawisko. Trafiliśmy w dogodny moment. Były dobre brania, które ustały, ale nie nagle. Czyżby więc z przepływającej ławicy kilka sztuk pozostało w obrębie łowiska, by podskubywać nasze przynęty? Mało to prawdopodobne, bo gdyby ławica miała w każdym dobrym miejscu pozostawiać po kilka sztuk, to po kilku godzinach nie byłoby ławicy.


Drugi wariant jest bardziej prawdopodobny. Przypływając na łowisko narobiliśmy w nim trochę zamieszania. Małe rybki się spłoszyły. Z okazji skorzystały duże, którym kąski, w tym nasze przynęty,  zaczęły przepływać koło pyska. Po chwilowym zamieszaniu (czytaj: podwodnym amoku) sytuacja się uspokoiła. Małe ryby przycupnęły, drapieżniki wpłynęły w swoje kryjówki. Drobnica, którą drapieżnik może zaatakować, zachowuje się teraz normalnie. Nie ucieka spłoszona, tylko wolno, wykonując spokojne, płynne ruchy pływa w ławicy zbierając pokarm z toni lub z dna.

Od tego momentu repertuar technik prowadzenia przynęt mocno się zawęża, a prawdę mówiąc łowiącemu pozostała tylko jedna, która jest bardziej uniwersalna niż się powszechnie sądzi, ale, niestety,  najtrudniejsza: technika wleczenia po dnie. Jest ona bardzo skuteczna przy łowieniu z brzegu i łódki, w rzece i w jeziorze, na rozległych płyciznach i w miejscach o urozmaiconym dnie, w wodzie ciepłej i zimnej, jednym słowem zawsze i wszędzie, jeśli tylko przy dnie przebywają drapieżniki. Zajmijmy się wleczeniem w jeziorach i zbiornikach zaporowych. W rzece, chociaż robi się to podobnie, sztuka wędkowania jest na tyle inna, że zostawię to na inną okazję.


Prowadzenie przynęty przy dnie tak, by prawie cały czas miała z nim kontakt, tylko z pozoru jest łatwe. Rzecz bowiem polega nie tylko na ściąganiu. Równie ważne są długie przerwy, podczas których jig spoczywa na dnie, a haczyk wraz z dekoracją sterczy ku górze. Przynęta kołysze się wówczas na główce, jakby chciała przekoziołkować, a dekoracja, mając dużą swobodę ruchów, trzepocze się kusząco, unosząc wysoko ogon, co przyciąga uwagę drapieżców. Takie prowadzenie przynęty jest jednak nie lada sztuką i wymaga nieustannej koncentracji.


Chociaż drapieżniki, zwłaszcza sandacze, atakują właśnie wtedy, gdy przynęta kołysze się na główce, nie należy na tym poprzestawać. Przynętę trzeba też odrywać od dna: podnieść ją powoli na wysokość kilku centymetrów, podciągnąć, a potem opuścić równie delikatnie i gdy tylko muśnie dno, podnieść znowu. Ważne jest, czy przynętę podnosimy na wysokość dwu, czy siedmiu centymetrów, ale ustalić się tego nie da. Za każdym razem łowiący musi się zgrać z rybami, a można to zrobić tylko metodą prób i błędów. Z doświadczenia wiem, że najbardziej prowokują kilkucentymetrowe przepłynięcia, bez dotykania dna.
Przy tej technice łowienia napięcie rośnie, kiedy wędkarz wlecze przynętę po nierównym dnie. Mistrzowski manewr polega na tym, by wstrzymać jiga w chwili, kiedy muśnie on fragment dna, za którym jest dołek. Ściąganie należy wtedy przerwać. Niech przynęta sama się tam zsunie. Sztuczkę tę stosuje się z równym powodzeniem na nierównościach kilku- i kilkudziesięciocentymetrowych. Zdarza się, najczęściej podczas wleczenia, że główka jiga wpada w jakieś małe zagłębienie albo zahacza o kamyk. Uwaga: jiga wtedy nie podnosimy! Podciągamy go najostrożniej, jak tylko potrafimy, by nie przesunął się cały, lecz jedynie obrócił na główce, podnosząc haczyk z dekoracją. Chwilę trzymamy przynętę w tej pozycji – ogon pracuje wówczas efektownie – a potem ją delikatnie opuszczamy. Jeśli sandacz chwycił haczyk, poczujemy raczej ciężar niż uderzenie. Gdy sandacz atakuje przynętę wleczoną, a nie kołyszącą się w miejscu, zachowuje się zwykle inaczej. Czuć wtedy wyraźne uderzenie, ale żyłka się nie porusza, bo sandacz zasysa przynętę i pozostaje w miejscu.


Dlaczego przynęty wleczone po dnie są tak skuteczne? Prawdopodobnie dlatego, że ryby, które przebywają w swoich domach (czytaj: kryjówkach), są leniwe. Lubią obiady, przy których nie trzeba się napracować, łatwym łupem jest zaś wszystko to, co się wolno porusza po dnie.


Jeszcze więcej niż o samym wleczeniu należy powiedzieć o sprzęcie, jaki jest do tego potrzebny. Otóż musi on bardzo dobrze transmitować drgania. Nie może to więc być wędzisko przeznaczone do łowienia techniką drgającej szczytówki, bo cóż z tego, że szczytówka się wygnie na przeszkodzie, skoro łowiący nie wie, na jakiej. Standardem są amerykańskie wędki spiningowe zbudowane z wzdłużnie ułożonych włókien. Nie mają oplotów ani wewnętrznych przekładek, które w założeniu mają je wzmocnić (nie zawsze tak jest), ale jednocześnie wygłuszają drgania. A dla łowiącego istotne jest, czy wyczuwa jedynie przeszkody, czy też rozróżnia muł od piasku, kamień od karczy, patyki od trawy itd. Ponieważ najważniejsza jest wrażliwość, powinny to być kije lekkie, grafitowe, długości od 180 do 200 centymetrów, o średniej sile wyrzutu 4 – 8 g i szybkiej akcji (z szybką szczytówką i twardym dolnikiem). Zastosowanie innych wędzisk sprawi, że jig będzie się zachowywał nie dość subtelnie. Wystarczy jeden przykład: im dłuższa wędka, tym mniej precyzyjnie przekazuje ruchy nadgarstka.


Podczas wleczenia przynęty po dnie żyłka bez przerwy o coś trze lub zahacza. Dlatego powinna być trochę grubsza. Da to podwójną korzyść: opad przynęty będzie spokojny, a hol pewny. Standardem powinna być grubość około 0,25 mm, ale nie będzie grzechu, kiedy wędkarz założy jeszcze trochę grubszą. O żyłkach, które możemy kupić, wiemy bardzo mało, a potrzebna będzie nam informacja, jak szybko i do jakiego stopnia nasiąkają wodą. Do wleczenia najlepsza będzie taka, która w trzecim lub w czwartym rzucie nabierze tyle wody, żeby spokojne tonęła. Jak się będzie naprawdę zachowywała, najlepiej sprawdzić w wannie.
Ciężar używanego jiga zależy przede wszystkim od głębokości, na jakiej zamierzamy łowić. Musimy tak go dobrać, by gwarantował, że przynęta zachowa kontakt z dnem, pamiętając jednak, że im lżejszy jig, tym lepiej. Przy wleczeniu ryba najczęściej zasysa przynętę, więc im mniej ona waży, tym pewniejsze jest zacięcie.


Najlepsze są jigi krótkie, o zwartej budowie. Dobrze spisują się jigi o główkach okrągłych lub w kształcie kropli. Najlepsze jednak są modele oddball. Przy najdelikatniejszym pociągnięciu się obracają, a razem z nimi dekoracja. Nie ma jednak takich jigów, z którymi nie warto by próbować. Dobrze sprawują się jigi z kulistymi główkami, w których uszko do mocowania żyłki wystaje daleko poza ich obrys. To, co przeszkadza wśród roślinności, pomaga przy niskich zaczepach, na przykład wśród luźno rozsianych kamieni.
Wleczenie wymaga odpowiedniej dekoracji jiga. Musi ona przenosić, a nawet podkreślać miękkie ruchy, które chce uzyskać wędkarz. Narzuca to dobór odpowiednich przynęt. Na pewno nie powinny to być sztywne rippery. Lepsze są twistery z dużymi ogonami lub tak zwane pory. Świetne są przynęty tubowe, bo do ich wnętrz można wkładać pastylki Alkaprim, które uwalniają bąble, a przy tym wydają wabiący odgłos. Pożądane jest, by dekoracja podnosiła się w momencie, gdy wędkarz przestaje przynętę ściągać. W tym celu kupuje się dekorację o dodatniej pływalności lub do jakiejkolwiek innej wkleja kulki styropianu. Ich ilość trzeba dobierać doświadczalnie – dekoracja musi się podnosić w tempie możliwie naturalnym.


Techniki wleczenia przynęty po dnie warto się nauczyć. Gdy nam się to uda, będziemy ją mogli stosować o każdej porze roku i prawie wszędzie, a jej skuteczność, zwłaszcza w miejscach o średnio gładkim dnie, z pewnością nieraz nas zadziwi.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments