To miejsce nazwaliśmy “Pod Matką Boską”, ponieważ na skałce nad rzeką stoi jej figurka. Przylgnęła do niego również nazwa “Pod Zieloną Skałką”, bo właśnie taki kolor miały kamienie pokryte mchem. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce na głowacice. Zaczynało się od zakrętu, gdzie nurt wybił dziurę i wchodził pod skałę. Dalej była rynna i znowu duża dziura pod kolejną skałą. Tam stało całe stado głowacic.
Obławialiśmy z kumplami to miejsce tym intensywniej, im bardziej postępowała budowa zapory w Czorsztynie. Jesienią roku 1995 niemal nie było wyjazdu, żeby któryś z nas nie przywiózł stamtąd ryby. W listopadzie ścisnęły mrozy i brania zamiast się nasilić ustały jak nożem uciął.

W połowie grudnia przyszła odwilż. Przymarznięta rzeka puściła. Głowacice dostały sygnał do uczty. Pojechałem tam w sobotę z dwoma kolegami, z których jeden dopiero terminował w głowatkowym rzemiośle. Żeby znaleźć najwłaściwszą przynętę każdy z nas założył innego woblera i każdemu sypnęło rybą. Pierwszą głowacicę złowił Franek. Potem ja zapiąłem sporą sztukę, ale zaraz ją straciłem w bardzo głupi sposób: przy rzucie w poprzek rzeki splątała mi się żyłka na kołowrotku, więc przytrzymując kij pod pachą zdjąłem szpulę, a wobler na napiętej żyłce spływał sobie do brzegu. Niżej łowił kolega i głowacica zjadła moją rapalę tuż pod jego nogami. Przez chwilę myślałem nawet, że robi sobie ze mnie hecę, ale głowatka szarpnęła tak, że od razu pozbyłem się wątpliwości. Nie miałem jak jej odpuścić, no i zostałem z wyprostowaną kotwicą.
Następna trafiła się po godzinie Ryśkowi i zaraz potem los zafundował mi drugą szansę. Złowiłem 80-centymetrową, taką jak wszystkie pozostałe.

Wieczorem dojechał do nas Jacek i aż podskoczył, kiedy zobaczył trzy piękne głowacice. Nad wodą nie miał już czego szukać, bo było ciemno, i musiał biedak czekać do rana. Założę się, że nie przespał tej nocy. Zaraz o świcie meldował się na rzece, a myśmy mu kibicowali. Dosłownie w ciągu dwudziestu minut złowił rybę, tyle że krótką, a kiedy się już dobrze rozwidniło – drugą, podobnej wielkości jak nasze. Pozostało już tylko zrobić zdjęcia i wracać do domu.
To było niesamowite. W ciągu kilku godzin łowienia sześć głowacic na czterech! Owszem, bywało, że na jednym wyjeździe padały dwie miarowe głowatki, ale żeby wszyscy, łącznie z nowicjuszami, wracali z rybą, jeszcze się nie zdarzyło. Taki “dzień szczęściarza” wspomina się potem latami.
Tego miejsca już nie ma. Zakryła je tafla Zbiornika Czorsztyńskiego.
Tadeusz Ćwik