wtorek, 23 kwietnia, 2024
Strona głównaHistoriaWĘDKARSTWO WEDŁUG FRITZA SKOWRONNKA

WĘDKARSTWO WEDŁUG FRITZA SKOWRONNKA

WĘGORZ I SUM
Niektóre książki o wędkarstwie objaśniają krótko: Węgorz nie jest żadnym obiektem dla wędkarza sportu wędkarskiego. Nie podaje się w nich powodu dla takiego twierdzenia. Lecz można go bardzo łatwo znaleźć: większość wędkarzy właśnie nie złowiła żadnego węgorza. Gdyby tak było, to wiedzieliby, że jest to jedna z najzabawniejszych afer, kiedy poczuli silnego węgorza na swojej wędce. Wędkarze gruntowi z pewnością już kiedyś mieli węgorza na haczyku bez wiedzy o takim zdarzeniu. W takim przypadku sznur “stoi” sztywno w wodzie i nie daje się poruszyć, a wędkarzowi świta myśl, że jego przynęta przyhaczyła się gdzie bądź na dnie rzeki. O tak, z pewnością zahaczyła się… w pysku dużego węgorza, który właśnie tylko łeb wysunął z piaszczystego gruntu.

Kto wówczas nie zna tego fortelu, jakim można węgorza zmusić do opuszczenia swojej stałej kryjówki, ten z pewnością nigdy nie będzie się mógł poszczycić jego zdobyciem. Chciałbym w tym miejscu zdradzić pewien mały fortel: tak mocno naprężyć sznur, na ile na to pozwala sprzęt, następnie grzbietem sporego scyzoryka lub niezbyt lekką laską spacerową, jeśli się taką ma właśnie pod ręką, kilkoma energicznymi razami uderzyć w wędzisko. Wstrząsy te przenoszą się poprzez wędzisko i sznur aż do haczyka, powodując to, że węgorz początkowo rezygnuje z oporu. Prędkości i energii jego ruchów prawie że nie da się porównać z tymi innej ryby. Dlatego zaśmiałem się w duchu, kiedy podczas przeglądania materiału w ogóle nie znalazłem w nim niczego o nim jako o dobrej rybie wędkarskiej. Dla mnie jednak jest warunkiem, że wszelkie sznury i tzw. pupy, które stawiane są na noc, nie są zaliczane do wędkarstwa i tak zwanego kunsztu łowienia ryb na wędkę. Przynależą one zatem do działu rybactwa. To właśnie chciałbym w tym miejscu wypomnieć tym autorom podręczników, którzy niefrasobliwie wyliczają wszystkie te metody, którymi kłusownicy obok niewinnego wędkowania uprawiają jeszcze mało etyczne łowienie ryb drapieżnych. A są to metody np. na samołówki i pupy, które są w rzeczy samej uprawnione dla rybaków zawodowych, lecz nie dla prawdziwego wędkarza etycznego.

Kto chce zasłużyć sobie na takie miano, ten moim zdaniem powinien osobiście ręcznie posługiwać się swoim sprzętem. Właśnie przy łowieniu węgorza zróżnicowanie takie zasługuje szczególnie na wyróżnienie, gdyż zbieranie sznurów węgorzowych i pup oraz samołówek, na którym to sprzęcie godzinami wiszą zwierzęta wyczerpane długą walką o przetrwanie, które normalnie można samemu bez podbieraka wygodnie przenieść do łodzi, to właśnie jest żaden kunszt! Natomiast rzeczywistym kunsztem jest doprowadzenie węgorza do brania podczas dnia i na niezbyt mocnej wędce wyholowanie go. W Berlinie żyje pewna rzesza wędkarzy, którzy uprawiają łowienie węgorzy z nawet dobrym skutkiem. Niektórzy z nich łączą to, co użyteczne, z tym, co przyjemne, w ten sposób, że już w sobotę wieczorem jadą nad wodę i jeżeli jest to w jakikolwiek sposób możliwe, w sposób zabroniony zakładają sznury, pupy i samołówki. Między nimi jest oczywiście pewna liczba etycznych wędkarzy, którzy w ciągu dnia niekiedy łowią 8 czy 10 węgorzy. Większość z nich uprawia łowienie za pomocą stacjonarnej wędki gruntowej, której części muszą być solidnie i mocno ze sobą połączone. Jako przynętę stosują duże rosówki, małe rybki i szyjki raków.

Pewien starszy praktyk, co do jego wiarygodności nie mam powodu wątpić, opowiadał kiedyś, że dawniej na raki pustelniki, które teraz, co prawda, już z trudem można kupić, uzyskiwał wcale pokaźne wyniki. Najbardziej korzystną porą do łowienia węgorzy jest wilgotna, ciepła, parna pogoda przedburzowa; bierze on także podczas innych dni, lecz trzeba wiedzieć, gdzie są jego ulubione miejsca przebywania. Takie miejsca to stanowiska gęstej roślinności wodnej, który on także podczas dnia przeszukuje za żywym robactwem.

Przy braniu spławik drży, małymi pociągnięciami znika w wodzie. Branie jest tak charakterystyczne, że nie można go pomylić z żadnym innym. Dobrym sposobem na węgorza jest ten, praktykowany w północno-zachodnich Niemczech z dobrym wynikiem, polegający na nawleczeniu kilku rosówek na mocną nić wełnianą. Następnie należy ją związać w pęczek, do którego przywiązany jest sznur połowowy. Samo łowienie polega na zatapianiu tego pęczka z brzegu lub łodzi, na wędzisku lub z wolnej ręki, i następnie po pewnym czasie na ostrożnym i bez jakichkolwiek szarpnięć wyciągnięciu go z wody. Według wiarygodnych informacji – ja sam do chwili obecnej nie wypróbowałem tego sposobu – miano niekiedy wyjąć jednocześnie 2 do 3 węgorzy, a czasem i więcej. Zaczepiają się one swoimi zębami w kłębku rosówek i zręcznym wymachem można je przetransportować do łodzi. Połów jest przeważnie wykonywany nocą. Max von dem Borne kończy swój opis z następującą uwagą: “W okresie, kiedy węgorze udają się na wędrówkę, sposób ten jest bardzo zgodny z zamiarem i często daje bogaty połów”. W ten sposób potwierdza on moje zdanie, podane w innym miejscu, że także węgorze gotowe do tarła, podążające do morza, nie gardzą pokarmem, jak twierdzi się z innej strony.

Wraz z kilkoma modyfikacjami można to, co na temat węgorza wyżej powiedziano, także przenieść na suma. Jednakże w porównaniu do węgorza, tę rybę można jednak nieco łatwiej zdobyć w ciągu dnia, kiedy zna się jej stanowisko w wodzie. Mnie samemu w latach młodości zdarzyła się mała przygoda, której zawdzięczam interesujące obserwacje. Miałem wówczas możliwość mieszkania tuż przy bogatym w rybostan jeziorze, a do kilku innych mogłem dotrzeć po parominutowej wędrówce. Jednakże od czasu do czasu, wraz ze starszym kolegą, podjąłem wędrówkę do rzeki odległej około pół mili, by tam pod instruktażem mojego przyjaciela, który wyrósł nad dużą rzeką i całkiem dobrze znał się na wędkowaniu na płynącej wodzie, nauczyć się także tego kunsztu. Pewnego dnia odwiedziłem moje ulubione stanowisko wędkarskie: znajdowało się ono na zakręcie rzeki, na którym woda kręciła się powolnym zawirowaniem. Pień starej wierzby wychylał się skosem na około 2 metry nad powierzchnię wody.

Tam właśnie sobie siedziałem i z uciechą krótką wędką moczyłem swoje robaczki z nadzieją na jakąś białą rybę, których sporo baraszkowało w pobliżu mojego spławika. Woda była wyjątkowo czysta tak, że widać było nawet grunt. Jednakże jeden ruch przy gruncie zwrócił moją uwagę. Przyjrzałem się dokładniej i zauważyłem obrysy dużej ryby, która z półotwartą paszczą spoczywała bez ruchu. Był to potężny sum, który swoimi rybimi wąsami wykonywał śmieszne ruchy, jakby się nimi bawił. Wpadłem na pomysł, aby moją lekką wędkę obciążyć kilkoma śrucinami ołowiu, a na haczyk założyć żywego robaka. Kilka razy przeprowadzałem moją przynętę przed paszczą raz w jedną, raz w drugą stronę, jednak nie zareagował na moje drażnienia. Lecz za moim opadającym robakiem podążała mała wścibska rybka. W tym samym momencie sum zrobił ruch, by ją pochwycić. Czy udało się mu ją złapać, tego nie wiem, lecz mój haczyk siedział w jego paszczy. W następnej chwili mój skręcany z 6 włosów koński sznur pękł jak szkło. Obłok wzbitego mułu i czegoś tam jeszcze oraz dużych pęcherzy powietrza wzbiły się w tym miejscu do lustra wody. Po tym był już koniec tej historii. Był to jedyny raz, kiedy dane mi było to szczęście zobaczyć tę potężną rybę naszych wód śródlądowych na swobodzie. Gdybym wówczas dysponował mocniejszym sprzętem, to kto wie, czy udałoby mi się zdobyć tę rybę. Pomimo swojej wielkości, sądzę, nie byłoby rzeczą trudną ją zmęczyć w tym akurat miejscu.

Pewien dyrektor teatru z Berlina, którego eldorado wędkarskie opisałem w innym miejscu, swojego pierwszego suma o wadze 40 funtów, którego głowę w spirytusie jeszcze dzisiaj przechowuje, złowił w sposób następujący: W nocy na jego założoną pupę-samołówkę złowił się węgorz. Węgorz ten z kolei został pochwycony przez suma, i tak się musiał wywijać w jego paszczy, że udało mu się wyślizgnąć przez skrzela i następnie owinąć swojemu dużemu wrogowi wokół jego łba sznur, na który się złapał. O świcie mój dyrektor pozbierał pupy i przy tym odkrył tę z podwójną zdobyczą. Obydwa stworzenia musiały być z pewnością bardzo wyczerpane, gdyż ciężki sum dał się wlec na stosunkowo cienkim sznurze konopnym za łodzią aż do brzegu, gdzie za pomocą chętnego pomocnika, dyrektor wyciągnął go na brzeg. Łatwo można sobie wyobrazić podekscytowanie szczęśliwego łowcy. Małe sumy tak do 6 i 8 funtów nierzadko łowi się na rzekach, gdzie postawiono wędki na brzany lub inne ryby. W wodach stojących najczęściej przypadkowo udaje się złowić suma, gdyż trudno jest ustalić tam jego stanowisko. Istnieją jednak wody, gdzie sum występuje nawet w dużych ilościach. Najczęściej są to małe jeziora z miękkim gruntem, w których naturalne przeszkody, jak obumarłe pnie drzew i temu podobne, zastosowanie sieci czyni niemożliwym. Takie jezioro i swoje przygody na nim opisał sam pan Adolf Gutmann, jeden z założycieli Niemieckiego Związki Wędkarzy w czasopiśmie pod tytułem “Gazeta Wędkarzy”. Za jego zgodą pragnę w tym miejscu zrelacjonować krótką, lecz ciekawą historię:

“Pewnego dnia płynąłem sobie różnymi kursami po wielkim jeziorze Köthener See i to ze zmiennym szczęściem. Drobiazgu było dosyć, płocie, leszcze i okonie od czasu do czasu, a nawet także węgorze i szczupaki, oraz nie brakowało funtowych karpi, lecz wszystko to było za mało, aby zaspokoić moje żądze czynu. I wówczas mój przyjaciel Gärisch sprawił mi nadzwyczajną frajdę. Do jego terenów dzierżawionych należało także jezioro Schibingsee, mały kawałek wody o powierzchni około 75 morgów. Idyllicznie piękne, nieco podobne do jeziora Ukleysee przy miejscowości Eutin, leżące w środku lasu, otoczone gęsto zarośniętymi zboczami okazałych gór, głęboko w kotlinie, tak głębokie, że nawet przy złej pogodzie jego wody tylko lekko się marszczyły. Samo jezioro jest trudne do obłowienia sieciami, gdyż jego brzegi są bardzo urwiste i strome, a do tego w wodzie leży sobie sporo powalonych drzew.

Niezależnie od tego, jezioro to jest znacznie oddalone od gospodarstwa, a przewiezienie sporej ilości sprzętu rybackiego nadaje się do transportu nie inaczej, jak zimą przy śniegu i lodzie na sankach. Za to wówczas połowy były zawsze doskonałe, lecz okazja taka zdarzała się nie rokrocznie. Wszystkie sprawy związane z jazdą nad jezioro Schibin przygotował pan Gärisch: dwa gniadosze przed wozem drabiniastym, z załadowaną łodzią, cebrem z kilkoma setkami małych żywczyków, drągami pychowymi, wędkami i pupami węgorzowymi, i o świcie nastąpił wymarsz. Przybywszy nad jezioro stwierdzono, że zarośnięte roślinnością wodną miejsce zdawało się nam obiecującym, po jego środku zacumowaliśmy łódź i czekaliśmy na to, co mogłoby się zdarzyć.

Nie musieliśmy długo czekać. Po około 5 minutach wyholowałem 6-cio funtowego suma. Lecz także na wędce Gärischa działo się coś ekscytującego! Po raz pierwszy miał wędkę w ręku, a niezliczone cetnary miał już w sieci i na sznurach węgorzowych, zaś od wędkowania nie spodziewał się żadnej frajdy.

A teraz, kiedy po raz pierwszy spróbował, zdarzył się jemu taki olbrzymi sukces! Potężny sum wziął jego przynętę i walczył z kolosalnym naporem aby uwolnić się od wrogiej siły. Lecz tato Gärisch trzymał go mocno na sznurze i dał świadectwo mężczyzny! A trwał on w pełnym zrozumieniu tego słowa tak, że byłem pełen strachu i obawy. Wyprostowany w łodzi z szeroko wyprostowanymi ramionami trzymał żelaznym chwytem wędkę, a ja obawiałem się tej chwili, kiedy musiałaby nastąpić wywrotka naszej wąskiej łodzi. Ze wszystkich porów jego ciała wystąpił zimny pot, nawiasem mówiąc mnie także, a jego twarz stała się czerwona jak rak. Jednoczęściowe wędzisko bambusowe gięło się niczym łuk, raz w lewo, raz w prawo i wszystkim tym wychyleniom Gärisch swoimi cetnarami ciężaru ciała usiłował się przeciwstawiać. Wznoszące się z gruntu pęcherze błotne wskazywały na to, że mamy do czynienia z bardzo dużym ciężarem, który oszacowaliśmy na 50 – 60 funtów. Na taką okoliczność nie był jednak nasz sprzęt wędkarski dostosowany, a niestety zabrakło w nim kołowrotka, i nie pozostało nam nic innego, co było jedyną rozsądną rzeczą, zwolnilić wędzisko z rybą i poszła, niczym strzała, jak wiatr! W oka mgnieniu zwolniliśmy łódź i dalejże za rybą! Nie działo się to jednak tak szybko, gdyż zdarzyło się nam, że zapakowaliśmy wszystko, lecz zapomnieliśmy niestety zabrać ze sobą wiosła. Deska do siedzenia musiała je zastąpić, i tato Gärisch, jako stary wysłużony marynarz, nie dał się zaskoczyć, cały czas za tą rybą, wzdłuż i wszerz, raz w lewo, raz w prawo, była to pogoń na życie i śmierć, lecz ryba zawsze była szybsza od nas.

Tak po pół godzinie zobaczyliśmy nieruchome wędzisko, jakby przywiązane, lecz jego silne ruchy wahadłowe wskazywały, że ryba jeszcze wciąż jest na haku. Nagle jednak wędzisko uspokoiło się na wodzie, szybko pochwyciliśmy je i ja byłem pełen obaw, że dało się tak łatwo i bez oporu podnieść. Jakżesz byłem zezłoszczony i rozgniewany! Na wędce nic nie siedziało, sznur był pośrodku rozerwany, zaplątał się w gałęziach olbrzymiego zatopionego drzewa, i “mistrz sum” szarpnął i szczęśliwy znalazł się na wolności. Jak mówi stare wojenne przysłowie “Tu płakali wszyscy grenadierzy”, i trwało to długo, bardzo długo, zanim ochłonęliśmy z szoku, wzburzenia i złości! Tata Gärisch sam był już niezdolny do dalszego wędkowania w tym dniu, tak bardzo przejął się tą sprawą. Smutny udał się w drogę powrotną do domu i wraz z posiłkiem obiadowym przesłał mi brakujące wiosło. Lecz mimo tego dalej był zauroczony tym jeziorem zwanym Schibing. Wieczorem odebrał mnie furmanką i bardzo był zdumiony moją zdobyczą, tylko ciężkie brały mi szczupaki takie do 6 funtów i sumy takie o wadze do 14 funtów. W jednej jedynej godzinie miałem 10 poważnych brań. Lecz na tego rodzaju ryby, nie byłem przygotowany, miałem porwane sznury a i wędziska się połamały, miałem tylko dwa urządzenia kołowrotkowe na których mogłem polegać, lecz zawsze te najcięższe sztuki brały na najsłabsze wędki, i niejeden raz stroiły sobie ze mnie żarty!

Dzień po dniu byliśmy nad jeziorem Schibing. Także sznury węgorzowe okazały się o wiele za słabe, prawie bez wyjątku znajdowaliśmy je porwane. Na największe węgorze jeziora Käthner See były wystarczające, lecz na jeziorze Schibing były tylko sznurowadełkami. Gdybym był choć przygotowany i miał dostateczny wybór materiału, to jestem przekonany, że w przypadku okolic Berlina ustanowiłbym w przeciągu 14 dni nieosiągalny tam rekord połowowy. Co by nie było, byłem zadowolony ze zdobycia 10 sumów o wadze 2 do 14 funtów, i wielu szczupaków do 6 funtów. Ponieważ łowiłem wyłącznie spinningiem lub na żywca, łowiłem tylko ryby drapieżne”.

Takie szczęście wędkarskie bardzo rzadko dane jest człowiekowi. Te przeżycia nie zostały przecież opisane jako blaga wędkarska, która przecież w niczym nie ustępuje fanfaronadzie myśliwskiej. Ja sam wędkuję już nie jeden rok z moim przyjacielem Gärischem i z jego ust sam usłyszałem potwierdzenie opisanych przeżyć.

Żyją także wędkarze, którzy polują na suma trolingiem przydennym. Do tego wędkowania potrzebna jest mocna linka konopna, mocny przypon z drutu i specjalnie duża błystka łyżkowa wielkości dłoni, uzbrojona w dwa duże haki. Linka musi być obciążona ciężką oliwką ołowianą, aby błystka była wleczona tuż nad dnem wody. Łódź nie może płynąć zbyt szybko, gdyż sum jest stosunkowo ociężałym stworzeniem, które jest zbyt leniwe na długą pogoń za przynętą. Kiedy nastąpi branie należy równomiernie skręcać linkę a kiedy ryba się broni, to należy ją popuszczać tylko z pewnym oporem. Należy unikać wszelkich pospiesznych reakcji, gdyż siła dużego suma jest niewiarygodna. Do wyjmowania ryby z wody należy mieć pod ręką mocny hak lądowniczy, lub lepiej, dobry oścień szczupakowy. Chciałbym jednak przestrzec przed tym, co jako dobrą radę podaje dosyć popularna książka wędkarska, by ogłuszać suma przez uderzenie wiosłem w jego łeb. Już pierwsze uderzenie spowodowałoby nieoczekiwany skutek. Mając rybę w łodzi najlepiej uśmiercać ją szybko za pomocą strzału z broni palnej w głowę, stawiając kres męczarni ryby.

OKOŃ, SANDACZ, SZCZUPAK
Te trzy ryby drapieżne zebrałem pod jednym tytułem, gdyż rzeczywiście są bardzo ze sobą spokrewnione i po części łowione są tym samym sprzętem i tymi samymi sposobami.

Okoń jest ulubioną rybą wszystkich wędkarzy. Jest odważnym śmiałkiem, który z niewiarygodną żarłocznością rzuca się na przynętę i tak szybko ją połyka, że sam bez ingerencji wędkarza łapie się na haczyku. Mniejsze sztuki zdobywa się tam, gdzie oczywiście przebywają, na robaka bez specjalnego wysiłku.

Pewnego dnia płynąłem lekką łodzią wędkarską wzdłuż brzegów jeziora Beldahnsee. Była wczesna wiosna, woda była jeszcze wysoka i częściowo zalała niski brzeg jeziora. W pewnym miejscu, pomiędzy częściowo zalanymi krzakami wiklinowymi, przy przepływaniu zauważyłem sporą ilość pływających tam ryb. Natychmiast zatrzymałem łódź i pozwoliłem jej powoli spływać w poprzek w kierunku tych dwóch krzaków. Zamocowanie nie było potrzebne, ponieważ napór fal pchał łódź w kierunku brzegu. Na przestrzeni około 3 m2 pływały sobie prawie bez ruchu setki okonków wielkich jak dłoń, tuż obok siebie, tak na głębokości około półtora stopy. Miałem przy sobie trzyczęściową wędkę rzutową. Do szczytówki przywiązałem bardzo krótki sznur z haczykiem średniej wielkości, założyłem na nim średniej wielkości wijącego się robaka i ten prosty sprzęt powiesiłem po prostu do wody. W tej samej chwili na robaka rzucił się okoń a już w następnej sekundzie leżał w łodzi. I w taki oto sposób, w niewiarygodnie krótkim czasie, złowiłem ponad setkę okoni, z których każdy był dokładnie tak długi jak pozostałe. Ryba ta posiada mianowicie tę cechę, że różne klasy wiekowe bardzo ściśle się od siebie odgradzają. Jeżeli jednak złowi się wśród tych większych okoni jednego mniejszego, to można być pewnym, że jest w tym samym wieku jak pozostałe a tylko zdarzyło mu się niedorosnąć.

Okonia można łatwo złowić o każdej porze dnia i roku; jedynie silny wiatr z północy i ze wschodu zdają się zmniejszać ich apetyt, lecz nie jest to zupełnie stała reguła. W niektórych dniach można go znaleźć i także złowić przy brzegu nawietrznym, stosując małe karaski za przynętę. Wypływając na okonie zawsze mam pod ręką duży zbiornik z wodą pełen tych małych żywczyków, z których najmniejszy mierzy sobie około 3 – 4 cm. Okoń bierze najlepiej wczesnym rankiem i w późnych godzinach wieczornych, kiedy większe ryby głośno baraszkując gonią za małymi rybkami. Znam jeziora, na których regularnie pod wieczór zaczyna się wielki rejwach, zarówno przy brzegu jak też pośrodku wody mały białoryb ławicami, dalekimi susami wyskakuje do przodu z powierzchni wody. Niektóre uciekają dalekimi susami do przodu, gdyż za nimi jest okoń, który z zapartą wytrwałością potrafi swoją zdobycz prześladować nawet 40 do 50 metrów. Duży okoń broni się odważnie na wędce i z tego powodu dobrze jest kiedy dobrany sprzęt nie jest za słaby.

SANDACZ
Kiedy czytam tę nazwę, zawsze przypominam sobie małą zabawną historyjkę z książki Fritza Reutersa “Jedź do Konstantynopola”, jak to pewien dziedzic, niejaki Groterjan z Meklenburgii w zajeździe “Biały Rumak” w Wiedniu, przeczytał na karcie dań nazwę “Fogosch”, co po węgiersku znaczy sandacz, i za radą swojej małżonki kazał sobie podać to danie narodowe. I kiedy zobaczył tę rybę na talerzu przed sobą, zauważył, że ma przed sobą swojego “starego” poczciwego “Sanat’a” (nazwa regionalna), którego bardzo dobrze zna z Meklemburgii. Zarówno “Fogas” jak też “Sanat” są to nazwy sandacza, który poza tym na południu Niemiec nazwany jest “Schill”. Najbardziej poprawne oznaczenie “Okonioszczupak”, które oznacza jego pozycję pomiędzy tymi dwoma pokrewnymi rodzajami, można teraz znaleźć jedynie w podręcznikach.

Sandacz jest rybą żyjącą na dużych obszarach globu ziemskiego. Żyje nie tylko w dużych rzekach, lecz także w głębokich jeziorach lądowych o stosunkowo przeźroczystej wodzie. Brakuje go jednak w całej Europie Zachodniej a także w rzece Ren i Weser. Czy uszczęśliwił rzekę Weser swoją obecnością, nie jest mi wiadomym; lecz w rzece Rhein udało się Niemieckiemu Związkowi Wędkarzy stworzenie całkiem znacznego zasobu tych ryb, którego obecność została przyjemnie zauważona nie tylko przez rybaków zawodowych, lecz także przez wędkarzy. Już w tym miejscu chciałbym zaznaczyć, że wędkowanie na sandacza w dużych niezamąconych jeziorach śródlądowych jest z pewnością wyzwaniem dla wysokich umiejętności wędkarzy, wymaga kunsztu łowienia. Nie znam żadnej innej ryby, która byłaby tak wybredna w stosunku do przynęty i tak nieufna jak sandacz. Podczas gdy inne “łuskowate” (Schuppenträger – w języku niemieckim felietonowe określenie ryb) w ogóle nie zwracają uwagi na zbliżanie się łodzi, to sandacz wynosi się już cichaczem na dużą odległość. Z tego powodu nie jest rzeczą zbyt łatwą złowienie sandacza na niewód ciągniony, przy którym w każdym przypadku już wcześniej szuka wolności w ucieczce.

Najlepiej bierze na pupy i sznury zakładane w nocy, to jest wtedy, kiedy będzie mu odpowiadała przynęta. Łatwiej można go złowić na wędkę w prądach dużych rzek, lecz także i tutaj wędkarze narzekają na kapryśność tej ryby, która w niektórych dniach całkiem nieźle bierze a przy innych znowu całkowicie nie zwraca uwagi na najponętniejszą przynętę. Zdaje się, że sandacz nie posiada żadnego szczególnego upodobania co do rodzaju przynęty. Książki, które w tej sprawie przebadałem, podają prawie wszystkie, że do dobrej przynęty sandaczowej należy zaliczyć dżdżownice i mały białoryb. Ponadto zaleca się tak zwany “filet przynętowy” jest to połówka uklejki przeciętej wzdłuż, pozbawionej kręgosłupa. Jedynie i wyłącznie zaleca rzeczony Peter Wessenberg małe krąpie na przynętę, z czego wnioskuję, że on, pomimo że nie jest przyjacielem wędkarstwa gruntowego, potrafi złowić także “sandała”. Z moich doświadczeń mogę także stwierdzić, że mały karaś jest jedyną przynętą, której sandacz nie może się oprzeć, którego bierze o każdej porze, gdzie by go nie spotkał. Sandacz jest także jedyną rybą, której na skutek płochliwego zachowania się, nie wolno poszukiwać. Należy ją raczej oczekiwać w tych miejscach, gdzie ma w zwyczaju przebywać. Dotyczy to oczywiście tylko jezior. Na rzece dobre jest poszukiwanie sandacza w różnych miejscach, gdyby w jednym lub drugim nie miał ochoty na branie.

Sandacz jest rybą emocjonującego wędkowania, gdyż jest rybą bardzo waleczną, której złowienie nie jest rzeczą łatwą. Z tego powodu należy do jego złowienia stosować stosunkowo mocny sprzęt wędkarski. Informacja ta powinna na razie wystarczyć, gdyż w innych miejscach tej książki podałem wyczerpujące dane do tej sprawy. Nie wypadałoby tutaj decydować, czy lepiej jest wędkować z lub bez pływaka. Są wędkarze, którzy bez pływaka w ogóle nie mogą sobie dać rady, zarówno na rzece jak też jeziorze. Ci raczej powinni postępować ostrożnie i stosować pływak korkowy pomalowany niezbyt jaskrawo. Moim zdaniem korzystniej postępuje ten, kto łowi bez spławika. “Sandał” przebywa zarówno w jeziorze jak też w prądzie rzecznym tuż nad gruntem tak, że szukać go należy w takich miejscach. Dla pokonania prądu rzeki z tego powodu należy wędkę mocno obciążać czy to oliwką ołowianą lub śrucinami ołowianymi, osadzonymi na przyponie. Na jeziora polecam tak zakleszczoną na przyponie kulkę, by ostatni jego odcinek za leżącą na dnie kulką, ustawił się pionowo. Po ostrożnie wykonanym wyrzucie wędki należy wędzisko na tyle przenieść bokiem do tyłu, aby spowodować lekkie naprężenie sznura. Przy takim nastawieniu każde branie jest zauważalne.

Sposób ten mogę polecić także do połowu szczupaka, a przy lżejszym wędkowaniu z robakiem przynętowym na białe ryby. Wyniki uzyskane tymi sposobami polegają na tym, że ryba nie zauważa sznura wędki, ponieważ nie biegnie on od przynęty do góry, lecz skierowany jest ku dołowi. Czy zamierza się wędkować z lub bez kołowrotka, jest sprawą gustu. Ryby łowi się na obydwa sposoby.

Na temat brań sandaczowych rzeczony Peter Wessenberg cytuje starego praktyka, który miał zredagować już dawno wyczerpaną książeczkę o wędkarstwie w Austrii. Pisze się w niej: “Z chwilą, kiedy “sandał” bierze, ze zdobyczą płynie w dół, na co ja zwalniam kołowrotek aby w miarę potrzeb popuszczać rybie sznur, ryba wówczas zatrzymuje się na krótki czas, by następnie popłynąć kilka metrów dalej, by ponownie odpocząć. Zazwyczaj płynie dalej w głąb wody, jest przy tym zajęta obracaniem rybki w paszczy, aby skierować ją główką do przełyku i ją połknąć. Przy tym zauważalnie ciągnie za sznur. W międzyczasie, kiedy ryba ciągnie najsilniej, blokuję szpulę kołowrotka i w ten sposób następuje ta decydująca chwila, w której poprzez mocne szarpnięcie powoduję jej zacięcie. Jest to właśnie ta duża tajemnica, na którą wielu się powołuje, lecz nieliczni ją rzeczywiście stosują”.

Tym ostatnim słowom starego praktyka nie brak komicznego akcentu. Są one jednak stosowne dla każdego, kto działa według nich. Ten starszy pan był właśnie bardzo cierpliwy i potrafił swoją niecierpliwość ujarzmić przez to, że potraktował swoją wędkę z kołowrotkiem jako wędkę “połykową”, to znaczy, że pozostawił rybie tyle czasu, aby w pysku obróciła sobie rybę przynętową i mogła ją połknąć. Milczy on jednak, jak często sandacz puszczał rybkę przynętową i jak często z tego powodu wędkarz przegapił możliwość zdobycia ryby. Wessenberg cytuje co prawda podziwiając autorytet starego praktyka, lecz dodaje: “Niektóre szczególnie podejrzliwe ryby, po pochwyceniu przynęty pozostają przez dłuższy czas nieruchome tak, jakby chciały zbadać dokładnie przynętę, zanim się zdecydują na jej połknięcie.

Bardzo często takie ryby pozwalają na odpłynięcie przynęty lecz pochwytują ją jednak ponownie, byleby wędkarz zachował się wówczas spokojnie. Zatem należy pozostawić sandaczowi czas i nie należy się spieszyć. Dobrze jednak jest, szczególnie kiedy wypuszczono dużo linki, ostrożnie tyle jej ściągnąć, aby uzyskać z rybą taką łączność, która by pozwalała na przygotowanie się do zacięcia. Kiedy “sandał” wypuści przynętę bez ponownego jej pochwycenia, co się niekiedy zdarza, to co najmniej nie został przestraszony, można mieć nadzieję, że następnych wyrzutach się do niej dobierze”. Ja jednak przekładam, by nie pocieszać się tym “kiedy i ale”, lecz zacinam sandacza w tym momencie, w którym bierze, i za pomocą nadzwyczaj mocnego sprzętu transportuje go tak szybko jak to jest tylko możliwe, do łodzi lub na ląd.

SZCZUPAK
Ten okrutny rozbójnik słodkich wód zasługuje na oddzielny rozdział, gdyż dla wędkarzy całych Niemiec północnych jest rybą najważniejszą i w każdym przypadku tą, która daje najbardziej emocjonujące wędkowanie. Łączy on w sobie wszystkie te cechy, o które się pomawia inne ryby, zarówno te dobre, jak też te złe. Okresami bierze jak szalony na wędkę, w innych dniach stoi nieruchomy i pozwala na przepływanie przed nim przynęt, bez ich dotknięcia. Zacięty broni się zawzięcie i jest przeciwnikiem, którego nie można lekceważyć, ponieważ z wielką zwinnością łączy nadzwyczajną siłę fizyczną. Wszystkie te przyczyny razem wzięte objaśniają, że wędkarze z Niemiec północnych jego połów przedkładają ponad każdy inny rodzaj wędkowania i nie mają zamiaru w ciągu całego swojego żywota z niego rezygnować.

Takim namiętnym miłośnikiem szczupaka jest mój młodszy brat Richard, który w najróżniejszych okolicach Europy wędką łowił najróżniejsze ryby, lecz zawsze powracał do swojego ulubionego szczupaka i prawdę powiedziawszy, tak jest też ze mną. Ja osobiście nie złowiłem żadnej głowacicy ani też łososia, zatem nie jestem w stanie z własnego doświadczenia wyrokować o łowieniu tych obydwóch “królów wód”. Osobiście jednak wyjąłem na wędkę z wody szczupaki i o wadze powyżej 20 funtów i wiem bardzo dobrze ile trudu i zręczności jest z tym związane by pokonać tak silną rybę. Wierzę także w pewnym sensie, że podejmuję akt wyrównującej sprawiedliwości, kiedy najlepszej rybie na nizinach daję podobną rekomendację dla jej znaczenia, jaką te bez wątpienia uprzywilejowane, tak zwane ryby szlachetne wód górskich, już od dawna są obdarzone.

Moje zamiłowanie do szczupaka wyraziłem przecież już w rozdziale, w którym opisałem jego połów siecią. Tam też opisałem ten sposób, którym rybacy uprawiają połów wędką. Według ich punktu widzenia dobierają tak mocny sprzęt, aby także najsilniejszego szczupaka, choćby się jeszcze gwałtownie bronił, natychmiast po zacięciu móc doprowadzić do łodzi, by go tam za pomocą dużego podbieraka wyjąć z wody. Jest to metoda opisywana w podręcznikach, przy której rybacy posługują się tak zwaną “Wędką wyrzutową”. Do chwili obecnej liczna rzesza wędkarzy jeszcze ją uprawia, pojęcie “sport” jeszcze nie znalazło u nich zrozumienia i nie dotarło do nich. Jeżeli jednak zdarzy się, że szczególnie duży szczupak wyrwie wędzisko z ręki, to często używa się wiosło łodziowe, uprzednio owiniętego sznurem, na jego końcu znajduje się pętla, którą szybko zakłada się jeszcze na kiju, aby oba elementy wypuszczone do wody mogły podążać za rybą w głębię, i tam na skutek ich wyporu, po pewnym czasie ją zmęczyć.

Na tym samym poziomie znajduje się zastosowanie tak zwanego “sznura rzutowego” (to jest “zarzutki”). Ja osobiście stosowałem ten sposób już wcześniej i osiągałem bardzo dobre wyniki, lecz mogę go polecić tylko na stojącej wodzie. Sprzęt ten składa się z podwójnego haczyka na przyponie z drutu, sporego pływaka i około 100 metrów sznura, który należy zwojami ósemkowymi ułożyć w stos na dnie łodzi. Czyni się jeszcze lepiej, kiedy z grubego drutu i szpulki na nici zostanie wykonany swego rodzaju kołowrotek, z którego można wypuszczać sznur. Wyrzucanie sznura, który nie może być zbyt ciężki, nie jest sprawą zbyt prostą. Przy tym zastosowany fortel jest następujący: Należy uchwycić prawą ręką rybę przynętową i obciążnik i wypuścić około 2 metrów linki, oraz odwinąć jeszcze 10 do 15 m linki z której należy wykonać luźno zwisające, lecz nie za duże zwoje na palcach lewej, wyprostowanej do przodu ręki. Wszystko dalsze będzie zależało od tego, by te zwoje mogły bez zaplątywania się zbiegać z ręki. Po pewnej wprawie z pewnością udawać się będą rzuty na 15 – 20 metrów.

Należy jednak dodać, że zakładanie rybki musi odbywać się bardzo ostrożnie. Najlepszym sposobem jest przewleczenie przyponu z hakiem podwójnym na końcu za pomocą “igły przynętowej” od pokrywy skrzelowej, pod skórą poprzez ciało ryby aż do ogona. Sposób polegający na przeciąganiu tylko jednego, lecz bardzo dużego haka, pod obydwiema pokrywami skrzelowymi, jest godny polecenia. Po wyrzuceniu sznura rzutowego do wody można zainteresować się inną wędką. Normalnie mam w zwyczaju używanie dwóch takich sznurów rzutowych na wodzie, przywiązanych do każdego końca łodzi. Z chwilą, kiedy nastąpiło branie szczupaka, należy zerknąć na zegarek, gdyż wówczas pozostaje najwyżej po 10 minutach zanim należy zacząć przyciąganie zdobyczy. Rabuś chwyta rybę, początkowo odpływa w głębię, gdzie jakiś czas przebywa bez ruchu, następnie płynie w kierunku brzegu, gdzie na chwilę uwalnia przynętę, aby w następnej chwili pochwycić ją od przodu i łapczywie połknąć.

Nierzadko widziałem w czystych wodach jezior mazurskich, jak szczupak z rybką przynętową w paszczy stawał pod łodzią, która dawała jemu cień, aby tam rozpocząć połykanie rybki. W takich przypadkach brałem do ręki lekkie wiosła ręczne, wybierałem tyle sznura, by uzyskać lekki kontakt z rybą, obwiązywałem nim wiosło i silnym podrywem wyciągałem rybę z wody, zanim ta zdołała to zauważyć. Oczywiście sznur musi z pewnością być dostosowany do takiego energicznego pociągnięcia. Może się zdarzyć, że po odczekaniu tych przepisowych 10 minut z wody wyciąga się pusty sznur. W takim przypadku szczupak najprawdopodobniej przy połykaniu wyczuł haczyk i z tego powodu pozbył się przynęty.

Jeżeli ta metoda łowienia ma pewne uprawnienie być zaliczoną do wędkowania, to nie można tego twierdzić o samołówkach w postaci talerzy szczupaczych i pęcherzach świńskich. Mówiąc wprost, są to metody rybactwa zawodowego, z których prawdziwy wędkarz musi zrezygnować. Ponieważ jednak książka ta nie jest napisana li tylko dla wędkarzy, pragnę je w tym miejscu krótko wymienić. Polegają one po prostu na tym, że do talerza drewnianego lub mocno nadmuchanego pęcherza świńskiego, przymocowany jest sznur z rybką przynętową i taki zestaw jest wyrzucany do jeziora i po pewnym czasie jest kontrolowany na obecność złowionej ryby.

Na tym samym poziomie znajduje się wędka widelcówka lub inaczej sadzana, którą można zastosować zarówno za dnia jak też w nocy. Wykonana jest z kawałka rozwidlenia dwóch gałęzi, których odnogi powinny być długie na około 15 – 20 cm, a górny koniec do rozwidlenia powinien być tej samej długości. Na odnóża rozwidlenia należy ósemkami nawinąć sznur wędkowy, który należy zakleszczyć w nacięciu w jednej odnodze tak, aby we wodzie zwisało około jednego metra sznura. Mocny haczyk jest wyposażony w rybę przynętową w postaci płotki, małego klenia lub wzdręgi. Cały przyrząd zawieszany jest nad potokiem lub rzeką na wystającej nad wodą gałęzi drzewa lub na wbitym w stały brzeg stosownie mocnym drągu, sięgającym pochyleniem nad wodę. Przy braniu szczupak pochwyca rybę przynętową i odpływa do swojej kryjówki, gdzie ją połyka. Oczywiście sznur, przypon i haczyk muszą być tak mocne, aby stawiały skuteczny opór niekiedy godzinami trwającego ich szarpania poprzez uderzenia ryby.

Chciałbym, aby te ostatnie przyrządy były dla wędkarstwa sportowego zakazane. Kłusownicy niestety wbrew woli uprawnionego do rybactwa często, i to nie bez wyników, stosują je uporczywie. Jak najbardziej sportowy jest połów szczupaka na żywca, kiedy wędkarz obok sznura i kija stosuje jeszcze kołowrotek. Ponieważ przy tym sposobie nie można i nie należy czekać aż szczupak regularnie połknie przynętę, bardzo istotny jest systemik haczykowy, który do tego celu będzie stosowany. Przy dużym haku dwugrotowym, jaki od dawien dawna jest oferowany w handlu i wielokroć jest stosowany, często się zdarza, że podczas zacinania ryby jest ono chybione, ponieważ hak przy tym pozostawał poza pyskiem ryby.o
Nie chcę tracić dużo czasu na wyliczanie tych wszystkich 500 i jeszcze kilku sposobów, według których rybka przynętowa została nasadzona na haczyk jedno-, dwu- czy trzygrotowy, lecz pragnę tylko wymienić kilka, które rzeczony v.d. Borne opisuje pod nazwą “Systemik Jordines”. Dopiero przez ten opis dowiedziałem się, że już od wieków używam takie renomowane urządzenie. Składa się ono z 2 kotwiczek trójgrotowych, u których ten trzeci haczyk jest krótszy i mniejszy, są one od siebie oddalone na około 5 – 6 cm.

Mniejszy haczyk górnej kotwiczki trójgrotowej zahaczany jest tuż pod płetwą grzbietową rybki przynętowej, a mały haczyk dolnej kotwiczki trójgrotowej, tuż przy płetwie piersiowej. Obydwa te haczyki obciążają tak mało żywczyka, że pływają żwawo godzinami. Większe haczyki kotwiczek posiadają łuk kolanowy o średnicy najwyżej 10 – 15 mm, lecz w zupełności wystarczają aby przytrzymać nawet największego szczupaka, który najczęściej chwytany jest przez wszystkie groty. Tym systemikiem haczykowym można łowić także przy sznurze zamocowanym na stałe, to znaczy, przy pomocy wędki wyrzutowej. Przy tym jest jednak koniecznym, aby zabrany na łódź towarzysz powoli pchał ją wzdłuż sitowia lub trzcin. Korzystnie jest posługiwać się wędką z kołowrotkiem.

Wówczas można przebywać w danym miejscu jakiś czas, by zająć się przeszukiwaniem toni za rybami drapieżnymi.
Najlepszy sport gwarantuje szczupak zacięty na błystkę.

Moja znajomość z tym przyrządem datuje się już od trzech dziesięcioleci. W owym czasie w mojej mazurskiej ojczyźnie pojawiło się dwóch belgijskich inżynierów, którzy mieli za zadanie wytyczyć trasę kolei od Lyck (Ełk) do Prosken (Grajewo). Wiosną panowie ci strzelali do każdego skowronka, który wzbijał się w powietrze, by go następnie usmażyć, a do tego sporządzali sobie z pierwszych zielonych listków wyrastających z roli sałatkę, którą z wielkim apetytem konsumowali. A kiedy im to zajęcie zostało stosunkowo energicznie zabronione, wówczas wynajęli sobie łódź i wypłynęli na jezioro. Wieczorem wracali z kilkoma sporymi szczupakami, które złowili na nam dotychczas zupełnie nieznany przyrząd, z powrotem do małej gospody wiejskiej, w której mieli swoją bazę wypadową.

W owym czasie, kiedy już uczęszczałem do szóstej klasy gimnazjum, panowie ci zawarli ze mną, małym gzubem, serdeczną przyjaźń, gdyż pośredniczyłem im w porozumiewaniu się z mazurską ludnością wiejską. I tak się stało, że ci Francuzi, jak my ich nazywaliśmy, zabrali mnie kiedyś przy pięknej sobocie na jezioro. W owym czasie wędkarstwo spinningowe mało mnie interesowało, gdyż moją zwyczajną wędką wyrzutową łowiłem tyle ile dusza zapragnie, a poza tym ceniłem zabawę w łowienie szczupaków siecią o wiele wyżej aniżeli całe to ich wędkowanie.
W ciągu lat w tej materii stosunki zmieniły się diametralnie. Teraz wiem bardzo dobrze jak oceniać wartość sprzętu, przy pomocy którego przy pewnej dozie zręczności i szczęścia można złowić duże szczupaki, a ta duża rzesza Berlińczyków, która łowi na jeziorach marchii Brandenburskiej, z pewnością będzie się ze mną w całości z tym zgadzała. Jest jedynie tylko jedna niedogodność: wyposażenie dla tego sportu jest za drogie. Do niego należy wędzisko, które musi być lekkie i stabilne, kołowrotek z urządzeniem hamującym, który musi działać niezawodnie, sznur o długości 60 do 70 metrów wykonany z najlepszej konopi lub lepiej z jedwabiu, który przy bardzo małej średnicy musi być prawie że nie do rozerwania, a w reszcie sama błystka uzbrojona w haczyki łowne, w której zamocowana jest ryba przynętowa.

(…)
Takie wędzisko spiningowe z całym wyposażeniem kosztuje, kiedy jest pochodzenia angielskiego, około 50 – 60 marek, a niekiedy cztery lub pięć razy tyle. Nie jest to jednak bezwzględnie wymagane, aby Niemcy, jako naród, w tej dziedzinie dały się przez Anglików tak wodzić na pasku i ulegać ich chęci kierowania nami. Przemysł niemiecki może i musi produkcję tego rodzaju sprzętu sportowego przejąć w swoje ręce i za 20 marek wyprodukować wędzisko spinningowe w dobrym wykonaniu. Jest to kwota, którą dla tego sportu każdy może wydać, lecz musi mieć pewność, że połowy z dwóch lub trzech dni zwrócą mu zainwestowany kapitał i inne wydatki z tym związane.

Już dawno, z bardzo łatwej do objaśnienia przyczyny, miałem życzenie ponownego zapoznania się z wędkarstwem spinningowym wraz praktycznym jego wypróbowaniem. Sposobność była dla mnie korzystna. Jednego wieczoru poznałem w Związku Wędkarzy nowego członka, pewnego hrabiego von T., członka zagranicznej ambasady, który w Anglii wędkarstwa nauczył się od najprzedniejszych, który w rzece Rhein łowił łososie a w rzece Donau głowacice, a teraz z braku czegoś lepszego pocieszał się szczupakami z Marrchii Brandenburskiej.

To był mój człowiek. Z biegiem wieczora, którego za pomocą nocy sporo wydłużyliśmy, zaprzyjaźniliśmy się i opowiadaliśmy sobie wiele w tej mowie, która nie wiele różniła się od znamiennej łaciny myśliwych. Następnego poranka, kiedy wstałem, poczułem nagły ból w lewym ramieniu. Sprawdziłem to ramię wzrokiem i zobaczyłem niebieską plamę, którą sobie sam sprawiłem, kiedy mojemu nowo pozyskanemu przyjacielowi zademonstrowałem ad oculus (naocznie) długość złowionych ryb. Zupełnie jak za mgłą przypomniałem sobie przy tym, że umówiliśmy się na wyjazd do miasta Neu-Köthen do mojego przyjaciela Roberta G., aby tam z nim wypłynąć na połów szczupaków spinningiem.

Był to zgoła nieprzyjemny, mokrozimny wieczór październikowy, kiedy o godzinie szóstej wyszedłem na dworzec Görlitz. Tam zastałem już hrabiego w wysoce dystyngowanym ubiorze sportowym, przy którym mój stary flausz i te długie wodery dziwnie się odróżniały… Na dworcu panował piekielny tłok, gdyż była to sobota i setki mężczyzn, którzy cały tydzień w stolicy Rzeszy szukali swojego chleba codziennego a teraz śpieszyli się do swoich rodzin, szukali miejsca w pociągu, gdyż zarząd kolei żelaznych z ostrożnością wyposażył pociąg w cały szereg wagonów klasy czwartej.
Na dworcu w miejscowości Helbe już oczekiwał nas przyjaciel G., którego telegraficznie prosiliśmy o podstawienie furmanki. Po spotkaniu powiedział nam, że nie wierzył w nasz przyjazd z powodu bardzo złej deszczowo – jesiennej pogody. Lecz my, którzy jesteśmy prawdziwymi wędkarzami, nie takie rzeczy nas odstraszają!

Pogoda co prawda nie wyglądała zachęcająco. Barometr w ciągu dnia spadał powoli lecz stale, począł wiać wiatr południowo – zachodni i całe niebo było zakryte ciemnymi, ciężkimi chmurami, z których siąpił sobie deszczyk, który jednak zbyt często był zastępowany typową angielską ulewą. Były to ładne prognozy! Lecz niebo miało jednak wzgląd na nas, kiedy następnego ranka o godzinie szóstej wyszliśmy na zewnątrz naszej kwatery, wiatr jakby zasnął, na wschodnim nieboskłonie było jeszcze nieco rzadkich chmur, poprzez wschodzące słońce cudownie różowo zarumienionych. I wówczas wzeszło to nasze stare kochane słońce! Jego oblicze było silnie zaczerwienione, górne kontury były przez miraż dziwnie zniekształcone tak, jakby ta stara dama zapomniała uporządkować loczki swojej peruki.

Pół godziny później wyjechaliśmy nad jezioro. W ciemnym lesie, na wzniesieniach brzegowych była mgła, jak falujący welon, łagodnie poruszany przez lekki wiatr poranny. Bardziej wybornej pogody wędkarskiej nie mogliśmy sobie zażyczyć. Gładkie jak lustro, w ochronie wzniesień brzegowych leżało przed nami nasze jezioro. Od czasu do czasu baraszkująca tuż pod powierzchnią wody mała rybka pyszczkiem wzbidziła małe oczko wodne, które powoli drgająco się rozpływało. O szczupakach, na które zamierzaliśmy zapolować, ani śladu. Siedziały one sobie albo w zaroślach trzcinowych lub przebywały w głębinach, gdzie o tej porze małe ryby mają w zwyczaju przebywać. Mój przyjaciel oporządził swój sprzęt. Ryby przynętowe sam przywiózł ze sobą, były to jelce z nad rzeki Isary, zakonserwowane w formalinie, rybka o długości dłoni i podobna do uklei. Teraz prawą ręką podniósł wędzisko, podczas gdy lewa dotykała dźwignię nastawczą kołowrotka… Energiczny wymach i daleko poleciała rybka, ciągnąc za sobą cienki sznur. W odległości około 50metrów od łodzi rybka przynętowa spadła na wodę. Pan hrabia odczekał kilka sekund, aż ciężarki ołowiowe na przyponie ściągną przynętę obrotową prawie do dna. Wówczas zaczął powoli i równomiernie kręcić kołowrotkiem. Dwa małe skrzydełka umieszczone na główce błystki nadawały rybce ruch obrotowy tak, że kiedy znajdujący się w pobliżu szczupak musiał zwrócić uwagę na błyszcząco żwawo płynącą do przodu przynętę.

Sporo już rzutów wykonał mój towarzysz zanim jednemu ze szczupaków zachciało się popędzić za rybką przynętową. Był to spory okaz, który pobraniu natychmiast został zacięty energicznym ruchem wędziska. Stało to się blisko łodzi, kiedy skusił się na przynętę. Widziałem go, jak w klarownej wodzie wykonywał swoją walkę z wędką. Mnie samemu zajarzyło uczucie, które zazwyczaj określa się gorączką polowania, jednocześnie wzbudziła się we mnie obawa, że ten delikatny sprzęt z cienkim sznurem nie będzie w stanie stawić wystarczającego oporu sile tej dużej ryby.

A teraz rozpoczęła się walka ze szczupakiem. Bez oporu hrabia pozwolił jemu na wysunięcie około 30 metrów sznura, następnie lekkim naciskiem na kołowrotek zaczął wyhamowywać jego jazdę. Już w następnej chwili szczupak pognał na 20 metrów w głęboką wodę. Tam się zatrzymał i teraz kołowrotkiem ostrożnie został skracany sznur. Jeszcze pięć, sześć razy szczupak stawiał temu opór i z olbrzymim wysiłkiem gwałtownie odpływał. Lecz opór jego słabł coraz to bardziej.

Przyholowany następnie blisko do łodzi, jeszcze raz gwałtownie odpłynął, kiedy do wody włożyłem podbierak by go wyjąć z wody. Lecz był już u kresu swych sił i posłusznie nadążał za sznurem i chwilę potem wylądował w podbieraku, którym podebrałem go do łodzi. Był to wspaniały okaz o wadze 7 funtów.

Walka z nim od pierwszego zacięcia aż do podebrania trwała 7 minut. Dokładnie tak, jak to sobie obliczają wędkarze: 1 minuta na jeden funt biorącej ryby.

Także mnie w następnym dniu dana mi była także zdobycz. Nie bardzo zdecydowanie wziąłem wędzisko do ręki, gdyż rzut kołowrotkiem nie jest to sprawa łatwa. Lecz po kilku próbach nabrałem nieco wprawy i od czasu do czasu udawało mi się wyrzucenie rybki przynętowej nawet do 40 metrów. Przy tych moich ćwiczeniach skusił się nawet na branie dobrze odżywiony szczupak o wadze 3 funtów.

Najusilniej polecałbym wędkarzom z północnych Niemiec i berlińskim uprawianie spinningowania. Przez cały rok daje ono okazję na dobre wyniki połowowe, a szczególnie jesienią aż do zamarznięcia jezior można je z powodzeniem uprawiać. Należy to polecić wszystkim tym, którzy z początkiem surowej pory roku mają w zwyczaju znikać z nad wody, gdyż obawiają się szkodliwych dla zdrowia przeziębień. Jest to przy stałym ruchu, jak przy wyrzucaniu ściąganie sznura i temu podobne, całkowicie wykluczone.

Kto włada nieco zręcznością manualną, ten może sobie taką wędkę samemu bez większych kosztów zmajstrować, co ja sam w międzyczasie spróbowałem. Do tego celu należy wziąć sztywne wędzisko bambusowe o długości 4 metrów, do którego mocuje się nićmi jedwabnymi przelotkę szczytową, stosownie rozdzielonych sześć przelotek z drutu, które muszą być bardzo lśniące i gładkie, aby sznur bez tarcia mógł przez nie przelatywać. Kołowrotek, sznur i błystkę można w każdym lepszym sklepie wędkarskim kupić za około 10 Marek.

Tak wyposażonym można udać się nad wodę i radośnie zacząć spinningowanie. Powietrze zimowe drażni apetyt na danie, jak to już drzewiej mawiał stary “Klopstock” (ktokolwiek to by był!), a co energicznie uprawiany ruch na świeżym powietrzu dla mieszczuchów oznacza, którzy poprzez swój zawód są związani warsztatem lub stołkiem biurowym, tego to już z pewnością nie potrzebuje nikomu bliżej wyjaśniać.
Tak więc nad wodę do radosnego spiningowania i Cześć święty Piotrze!

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments