wtorek, 23 kwietnia, 2024
Strona głównaŁowiskoNYSA ŁUŻYCKA OD OLSZYNY DO ŁĘKNICY

NYSA ŁUŻYCKA OD OLSZYNY DO ŁĘKNICY

Znów jestem nad Nysą Łużycką. Która to już wyprawa? Chyba trzecia, a może czwarta, licząc tylko ostatnich parę lat. Poprzednio wędrowałem jej polskim brzegiem od Gubina na południe, do drogi A4. Myślałem, że po tym, co wtedy zobaczyłem, nigdy mnie już nie zdziwi mała ilość wędkarzy i niedostępność terenu. Myliłem się. Na kolejnym odcinku, od A4 do Łęknicy, wędkarzy nie ma w ogóle, a co do terenu…

Nad brzeg Nysy Łużyckiej w rejonie przejścia graniczne go w Olszynie wiedzie w zasadzie tylko jeden trakt. Jadąc w kierunku Niemiec, przed mostem drogowym nad autostradą, znajdziemy drogę skręcającą w prawo. Z początku jest asfaltowa, potem polna. Jedziemy nią niecały kilometr. Skręcamy w pierwszą, również polną drogę prowadzącą w lewo. Po prostu robimy podkowę i pokonujemy wał przeciwpowodziowy, by się znaleźć pod mostem.

Zanim tam zjechałem, porozmawiałem ze spotkanymi żołnierzami ze Straży Granicznej. Bardzo dobrze znają odcinek do Łęknicy. Uprzedzili mnie, że wzdłuż rzeki nie da się przejechać nawet samochodem terenowym. Oni, kiedy jeszcze niedawno obserwowali granicę za dnia i w nocy, tylko do niektórych miejsc nad rzeką dojeżdżali swoimi terenowymi mercedesami. Prawie cały odcinek patrolowali z motocykli.

Motocykla nie mam, zresztą nie umiem nim jeździć, więc ruszyłem w drogę samochodem z napędem na cztery koła. Niestety, wzdłuż rzeki rzeczywiście nie dało się jechać. Wprawdzie nadbrzeżne łąki znajdują się znacznie wyżej, ale są pofałdowane i w nieckach trzymają wodę, bo grunt jest mało przepuszczalny. Nawet gdy wody nie ma, to ziemia jest miękka, a miejscami grząska. Nigdzie nie widać podwójnego śladu kół, jest najwyżej ścieżka. Polna droga, rozjeżdżona przez maszyny rolnicze, biegnie za wałem. Bodaj na drugim kilometrze od mostu na A4 gruntowa droga, wijąca się między uprawnymi polami, odbiega gdzieś w las. Na pewno można nią tu dojechać, ale nie wiadomo skąd, bo na mapie jej nie ma.

Jest nas trzech. Zatrzymujemy się co kilometr, nawet częściej. Idziemy w pojedynkę nad rzekę, żeby szukać wędkarskich śladów i oceniać łowiska. Śladów po wędkarzach jednak nie znajdujemy. Nigdzie nie ma puszek po piwie, plastikowych pudełek po robakach ani karbowanych puszek po kukurydzy. Wszystko to znajdziemy nieco dalej, ale o tym za chwilę.

Dzisiaj rzekę trudno ocenić, o łowieniu nie ma mowy. Po kilkudniowych opadach idzie woda wysoka i brązowa. Pod nadbrzeżnymi krzakami i pod korzeniami drzew widać jednak ładne i zapewne głębokie podmycia. Rzeka gęsto meandruje. Nawet teraz, przy wysokiej wodzie, można oczami wyobraźni zobaczyć miejsca, w które zarzuciłoby się wędkę również w środku lata, kiedy będzie niżówka, co się od kilku lat regularnie zdarza.

Jak daleko spojrzeć, wszędzie te wysokie brzegi, jakby się rzeka zapadła. Wygląda to dosyć nienaturalnie. Żeby tak mocno się w grunt werżnęła? Ale tak jest, a to dla wędkarza duże utrudnienie. Wreszcie wwindowaliśmy się na ten wysoki brzeg i jadąc patrzymy na rzekę z góry. Ona zaś ciągle wygląda tak samo: po kilku krótkich meandrach prosty odcinek. Im dalej od A4, tym więcej drzew na brzegach, nawet po niemieckiej stronie. Natomiast nigdzie nie ma dojazdów.

Za drzewami widzimy jakieś zabudowania, ale przed nosem mamy głęboki jar z wezbranym dopływem, a po lewej zaorane pole. Musimy się cofnąć więcej niż kilometr, by trafić na polną drogę, ale nie dla osobowego samochodu. Ślizgając się, czasami jadąc bokiem, bo koła nieudacznie chwyciły koleiny, docieramy do resztek asfaltu tuż przed elektrownią we wsi Siedlec.

Schodzimy nad wodę. Tu wędkarze potwierdzili swoją obecność, ale ich samych nie ma, chociaż jest niedziela i świeci słońce. Ponad sto metrów od zrzutu wody z elektrowni są dwa wydeptane stanowiska, trzecie i czwarte sto metrów dalej. Przez tę elektrownię idzie cała Nysa Łużycka. W głębi, paręset metrów dalej, widać zaporę, przez którą woda ledwie się sączy. Rozwidlona Nysa tworzy dużą wyspę. Prowadzi na nią most, ale wejść nie można. Co u kaduka? Od przeciwnego brzegu rzeki Niemcy budują drugi most. Jest już tak zaawansowany, że niebawem będziemy przez niego swobodnie przejeżdżać bez żadnej kontroli. Tymczasem przed naszym mostem druciana brama z kłódką i tablice z licznymi zakazami. Na jednej z nich umieszczono wizytówkę autora. Jest nim Zarząd Wodnych Elektrowni w Dychowie, właściciel elektrowni na Nysie Łużyckiej. Na te tablice z zakazami i kłódkę na bramie, panom od elektrowni odpowiadam tak: Guzik wam do tego, czy będę się kąpał w rzece, czy nie. Nic wam do zakazu łowienia ryb, bo nie są one wasze. Zabierzcie kłódkę i bramę broniącą wejścia na wyspę, bo nie do was ona należy.

Przy bramie żywego ducha, wzdłuż kanału chaszcze, że na kilka metrów nic nie widać, jedziemy więc asfaltem do wsi, szukać objazdu. W jednej z pobliskich zagród spotykamy gospodarza. Niewiele wie o wędkarzach, bo go nie interesują. Czasami ich widzi, ale niewielu. Kiedy go pytam o bramę, zakazy i kłódkę, odpowiada: “A to tak z przyzwyczajenia”.

Przyzwyczajenia są ponoć dla człowieka drugą naturą, ale przyzwyczajenia bywają różne. Jedne należy szanować, bo wynikają z dobrych obyczajów, inne trzeba piętnować. Do nich należą posocjalistyczne przyzwyczajenia polegające na terroryzowaniu ludzi licznymi nakazami i zakazami, także bezprawnymi, jak choćby owa brama i tablice przy moście w Siedlcu nad Nysą Łużycką.

Są jeszcze inne złe przyzwyczajenia, z którymi walka jest trudna, ale trzeba ją podejmować z pełną determinacją. Chodzi o zaśmiecanie brzegów. Tutaj mam okazję odpowiedzieć tym Czytelnikom, którzy się dopominają, by w każdym numerze “WP” tych wędkarzy brudasów piętnować.

Często podejmujemy tematy, ogólnie mówiąc, ekologiczne. Zgadzam się jednak, że o tych, co nad wodą śmiecą, piszemy za mało. Za każdym razem byłoby to bowiem zbyt ogólnikowe, a za brud należy piętnować konkretne osoby. Wtedy publikacja przyniesie korzyści, bo w opisanym środowisku się zagotuje. Jestem święcie przekonany, że ci, którzy czytają, nie śmiecą. Takie czasy. Gazety, czasopisma i książki kupują ludzie wychowani w kulturze słowa drukowanego. Mają potrzebę ciągłej edukacji, zdobywania wiedzy rozszerzającej umysłowe horyzonty. Oni nie brudzą. Powiem więcej, to właśnie oni zbierają cudze śmieci i palą je albo wywożą do miasta i wrzucają do śmietników. Są już wystarczająco wzburzeni niską kulturą innych wędkarzy, a my mamy ich jeszcze jątrzyć opisując bezimiennych brudasów? Ale trafia się okazja, żeby za śmiecenie napiętnować nie ogólnie, lecz prawie po imieniu.

Asfaltową drogą przejechaliśmy przez wieś, potem skręciliśmy w prawo, w pierwszą polną drogę, która zaprowadziła nas nad pięknie położone i ogromne rozlewisko. To cofka elektrowni otoczona ładnym i gęstym lasem mieszanym. Do wody dojechać nie można, poszliśmy więc spacerkiem w kierunku wyspy. Tej, do której dostęp grodzi brama i zakazy. Od razu widać, że wędkarzy tu więcej. Butelki i puszki po piwie, worki po zanętach, pudełka po białych robakach walają się wśród drzew i w rowie, który kiedyś był wojskową transzeją. Docieramy do kilku stanowisk, które, jak podpowiada doświadczenie, na sto procent zrobili miejscowi, więc na pewno są tu znani. Ziemia wydeptana, tkwi w niej kilka widełek pod wędki, gruby powalony konar służy za siedzisko.

Obok, pod suchymi gałęziami, plastikowe torby, kilkadziesiąt zardzewiałych puszek po kukurydzy, worki po zanętach, kartony po winku i butelki po piwie. Zastanawiamy się, jak ta świnia – Boże broń, bym chciał to zwierzę obrazić – może przesiadywać z wędką koło takiego śmietnika. Kim jest ten ktoś, skoro nie chce mu się zabrać śmieci, które, gdy je tu z zawartością przynosił, ważyły kilkaset razy więcej? Prawdę powiedziawszy, nie muszę wiedzieć, kim on jest z nazwiska. Jestem natomiast pewien, że on i jemu podobni z sąsiednich stanowisk są dobrze znani w miejscowym kole PZW. Tutaj przecież nie ma anonimowych wędkarzy.

Cofka jest rozległa. Od czasu, gdy jesteśmy w strefie Schengen, można ją penetrować z łódki lub pontonu bez pytania i nawet przez całą noc. Pływają w niej sandacze i sporo szczupaków, są też karpie. Przez wodę powiedzieli nam o nich Niemcy, którzy od dwóch dni biwakowali na drugim brzegu. Złowili już sporo karpi ważących po kilkanaście kilogramów. Twierdzą, że są również cięższe sztuki.

Od miejsca, gdzie na brzegu tyle śmieci, a tak mało ludzi, gdzie dróg prawie nie ma, gdzie na polach widać sporo dzikiej zwierzyny, a na pograniczu lasu są takie buchtowiska, jakby je co najmniej sto dzików w jednej chwili rozryło – więc od tego miejsca droga na jakiś czas odchodzi od rzeki. Owszem, były jakieś zjazdy, ale strach w nie wjechać, choć napędy są wbite we wszystkie cztery koła.

Po dwóch kilometrach znów przybliżamy się do rzeki. Płynie wśród lasów. Jest dziko. Jedziemy drogą rozjeżdżoną przez transport leśny i maszyny rolnicze. Zjeżdżamy z wysokiej skarpy. Najpierw widzimy wędkarza, później między drzewami prześwitują jakieś budowle. Ów wędkarz mówi, że dzisiaj kiepsko, bo woda mętna i wysoka. Liczył na klenie, bo w Nysie ich dużo, a złowił tylko parę płotek. Wędkuje na cyplu kończącym wyspę. Na jego przedłużeniu woda ładnie wiruje, strategiczna miejscówka. W lewej odnodze, od niemieckiego brzegu, woda ledwo płynie, przy naszym brzegu rwie.

Jedziemy dalej. Po dwustu metrach wyłaniają się ruiny przemysłowych budowli. Z mapy wynika, że to wieś Żarki Wielkie. Jedyny zadbany kąt to elektrownia. To właśnie z niej rwie tyle wody. Nikogo nie ma, więc po całkiem porządnym moście i drodze z granitowej kostki wjeżdżamy na wyspę, żeby pozwiedzać ruiny.

Można by w tych ruinach kręcić filmy o zdobywaniu Berlina w czterdziestym piątym. Mury jeszcze całe, ale nie ma bram, drzwi ani okien, na ziemi pełno gruzu. – Zobaczcie – mówię do kolegów, wskazując na dwie ogromne zwalone ściany. – Tak Sowieci wyciągali maszyny. Nie rozbierali ich, tylko burzyli ściany i w całości ładowali na wagony. Wieźli do Baranowicz, bo tam się kończyły europejskie tory – chwalę się znajomością historii.

Po zamocowanej na murze drabinie wszedłem na dach trzypiętrowego przemysłowego budynku, by rozeznać się po okolicy i zrobić parę zdjęć. Wyjeżdżając z ruin, tą samą drogą, spotkaliśmy pracownika elektrowni. Okazał się wędkarzem, ale cała rozmowa zeszła nam na gadaniu nie o rybach.

Zakład po wojnie ocalał. Przez kilka lat była to papiernia, później przerobiono ją na przędzalnię, bawełnę sprowadzano z Kazachstanu. Fabryka pracowała pełną parą jeszcze kilka lat temu, aż ktoś – nie wiem, jak go nazwać, bo przecież nie tylko jedna osoba musiała maczać w tym palce – za bankową pożyczkę zakład kupił i w tej samej chwili go zamknął. Ludzi zwolnił, maszyny wywiózł i sprzedał. Przez bodaj dwa lata kupował w Czechach plastikowe rury do wody, zdrapywał z nich nazwę producenta i naklejał własną. Ale i to się skończyło.

  • Dzisiaj u nas mało wędkarzy – mówią pracownicy elektrowni. – Kiedy zakład był czynny, ludzie żyli spokojniej i popołudniami chodzili na ryby. Teraz rozjechali się za pracą i mało kto wędkuje. Trochę jest przyjezdnych, ale tylko w weekendy.

Odsyłają nas z powrotem na wyspę. Mówią, że ma sześć hektarów, a na jej początku jest nowa zapora, która dzieli rzekę na stare koryto i kanał dla elektrowni.

Jedziemy. Droga wyjeżdżona, a po bokach busz. Dojeżdżamy do lśniącej nowością zapory. Różnica poziomu wody ponad cztery metry. Powyżej zapory duża cofka. Wśród zeszłorocznych, dzisiaj zżółkłych trzcinowisk raptem kilka stanowisk. To po naszej stronie. Na niemieckim brzegu nie widać żadnego. Do rozlewiska dojechać nie można. Wzdłuż brzegu biegnie tylko ścieżka, w wielu miejscach podmokła, grząska. Droga gruntowa jest od Nysy Łużyckiej oddalona, ale w elektrowni nie radzą jechać nią do Łęknicy.

Jednak jedziemy. Na końcu wsi głębokie dziury zasypane potłuczonymi kaflami. Sterczą ostre odłamki. To nie jest droga na słabe opony. Wjeżdżamy w las. Po zrywce pozostały tu dziury na pół metra. Objechać ich nie można, bo z obu stron drzewa.

Droga nas podniosła. Często się zatrzymujemy i z wysokiej skarpy schodzimy nad brzeg rzeki, nawet po kilkaset metrów, bo dojazdów nie ma. Nysa Łużycka jest piękna i dzika, po obu brzegach otulona lasem. Człowieka ani śladu, gdzieniegdzie tylko poletko z leśnymi sadzonkami, okolone wysoką siatką. To ochrona przed sarenkami, które lubią obskubywać młode pędy.

Zjeżdżamy z wysokiej skarpy. Radykalna zmiana otoczenia. Znika gęsty las iglasty poprzeszywany brzozami, a bliżej rzeki olchami. Pojawiają się leciwe buki i wiązy. To chyba park, o którym nam opowiadano przy elektrowni, a my nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Przy drodze dokładna tablica informacyjna. Dowiadujemy się z niej, że Park Mużakowski rozciąga się po obu stronach Nysy Łużyckiej. Zaznaczone są drogi. Trzymamy się tej, która jest bliżej rzeki. Najpierw grząska z głębokimi koleinami, potem utwardzona, wysypana drobnym żółtym tłuczniem. Bajka po tym, cośmy niedawno przeżyli.

Dojeżdżamy do pozostałości po moście. Tuż przy nich kilka wędkarskich stanowisk. Niżej brzeg płaski i podmokły, więc i stanowisk nie ma.
Jesteśmy w Łęknicy. Czujemy się trochę nieswojo, bo jedziemy jakby parkową alejką. Mijają nas rowerzyści, niemal sami Niemcy. Napotkanego przechodnia pytamy, czy po tych alejkach można jeździć samochodem. Odpowiada, że Straż Graniczna jeździ. Pchamy się więc dalej.
Rzeka w oczach marnieje. Coraz płytsza, na środku zarośnięte wikliną wysepki. To za sprawą tamy, która w tę odnogę wody nie przepuszcza, lecz kieruje ją na niemiecką elektrownię. Poniżej tamy plastikowy śmietnik i rowek ze śmierdzącą wodą wypływającą z oczyszczalni ścieków. Na wprost plecy blaszanych bud przygranicznego targowiska, a na prawo, już za tamą, kilku wędkarzy.

Teren przy rzece przygotowany do budowy alejek, ale blisko wody porządek. Nie ma brudu, na stojakach worki na śmieci.

Wędkarze mówią, że dzisiaj jest ich mało, bo sezon się jeszcze na dobre nie zaczął. Łowią karpie, których Niemcy dużo wpuszczają do Nysy Łużyckiej. Co jakiś też czas na oścież otwierają śluzy przy elektrowniach (potwierdza to wiele osób w różnych miejscowościach). Wtedy cofki pustoszeją i tylko środkiem sączy się trochę wody. Ponoć robią to, żeby odmulić zbiornik. U nas takie praktyki są niedopuszczalne, bo przynoszą szkodę środowisku.

Dowiadujemy się również, że mało kto z łęknickich wędkarzy zapuszcza się nad rzekę poniżej miasta. Wcześniej niosła sporo ścieków, teraz jest czyściej, ale nie ma żadnych dojazdów, nawet dla rowerów. W górę jest sporo rybnych łowisk, ale tam dotrzemy później.

W samej Łęknicy i powyżej miasta ryby są takie jak w innych odcinkach rzeki, to znaczy sandacze, brzany, klenie, no i sporo niemieckich karpi. Wędkarze to niemal w stu procentach gruntowcy.

Na odcinku od Gozdnicy aż do ujścia Nysa Łużycka jest we władaniu zielonogórskiego PZW. To dobry gospodarz, tak twierdzą wszyscy bez wyjątku spotkani wędkarze. Uczestniczyli w zarybieniach lub o nich słyszeli i są one widoczne na wędkach. Rzekę zarybiają również Niemcy. Raz nawet zrobili pokazówkę, do Nysy Łużyckiej trafiło wówczas dużo wyrośniętych pstrągów potokowych. Była to niewątpliwie pokazówka, bo nie można inaczej nazwać zarybiania tego samego akwenu karpiem i pstrągiem potokowym. Zwłaszcza gdy towarzyszy temu odmulanie cofek, po którym to zabiegu muł spływa do rzeki i zatyka rybom skrzela.

PZW Zielona Góra zarybia Nysę Łużycką, i to w niemałych ilościach, tylko rybami prądolubnymi. Do wody trafiają certy, pstrągi potokowe, lipienie i brzany. Rzekę zarybia się tylko w miejscach, do których jest dojazd, więc przy elektrowniach, ale to w niczym nie przeszkadza, bo ryby szybko zmieniają sobie adresy.

Wiesław Dębicki

KRAJOBRAZOWY PARK MUŻAKOWSKI
(około tysiąca hektarów) rozciąga się wzdłuż Nysy Łużyckiej po obu stronach polsko- niemieckiej granicy. Jego projektanci i budowniczowie po mistrzowsku wykorzystali naturalne ukształtowanie terenu w malowniczej pradolinie, która w najszerszym miejscu ma półtora kilometra. Na terenie parku jest wiele budowli, które zostały doskonale wkomponowane między stare dęby, jeziorka i kanały. Dla uatrakcyjnienia parku wykopano nawet sztuczną odnogę rzeki. Park zwiedza się pieszo, rowerem lub konno. Jego najciekawsze elementy można podziwiać z licznych punktów widokowych.

Historia parku
Pomysłodawcą utworzenia parku był niemiecki arystokrata, uznany teoretyk i praktyk ogrodnictwa krajobrazowego, zarazem właściciel tutejszych dóbr, Hermann von Puckler. 1 maja 1815 roku wystosował list otwarty do mieszkańców miasta Muskau (nazwa polska Mużaków, łużycka Mužakow), w którym oficjalnie poinformował ich o swoim pomyśle. Urządzanie parku zaczęło się w roku 1815 i trwało 30 lat. Na dalsze prace zabrakło pieniędzy i park został sprzedany, kupił go książę Fryderyk Niderlandzki. Pod koniec XIX w. park przeszedł w ręce hrabiowskiego rodu von Arnimów i tak zostało aż do roku 1945. W tym czasie centralna część parku została wydzielona i powstał tam rezerwat przyrody pod nazwą Park Muskau. Podczas II wojny światowej większość budowli parkowych została zniszczona. Po wojnie park przedzieliła polsko-niemiecka granica. Część zachodnia została włączona do miasta Bad Muskau, część wschodnia do Łęknicy. Od końca lat osiemdziesiątych XX wieku park jest objęty polsko-niemieckim projektem rewaloryzacji. Na razie jest to jedyny w Europie przykład współpracy dwóch państw na rzecz ochrony i konserwacji krajobrazu kulturowego (czekamy na dogadanie się z Białorusią w sprawie Kanału Augustowskiego). 2 lipca 2004 roku Park Mużakowski został uznany za pomnik historii i wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments