środa, 24 kwietnia, 2024
Strona głównaŁowiskoZ PROPAGANDĄ NA RYBY

Z PROPAGANDĄ NA RYBY

Żeby zwabić leszcze w łowisko, trzeba je systematycznie nęcić przez tydzień albo dłużej. Taka jest reguła, ale jak wiadomo, od reguł zawsze są wyjątki. Nie mam cierpliwości, więc długie nęcenie mnie męczy. Lubię łowić aktywnie i czekanie przez kilka dni na rybę to już zupełnie nie dla mnie. Dlatego szukałem sposobu, żeby łowić leszcze z marszu, bez długotrwałego nęcenia.

Moim łowiskiem jest jezioro Sasek Wielki koło Szczytna. Zauważyłem, że tutejsze leszcze znacznie częściej są w toni niż przy dnie. Z dna pobierają pokarm, ale zwykle przebywają tam krótko. Kiedy się najedzą, to podnoszą się do toni, a tutaj też można je łowić na spławikówkę. Łowiłem je tak przez wiele lat, ale zawsze z poczuciem niepewności. Nie wiedziałem bowiem, czy leszcze w ogóle są w łowisku. Nie są do niego przywiązane, tak jak do karmy położonej na dnie, więc ich ławice mogą się w toni przemieszczać po całym jeziorze.

Poza tym trzeba im podać przynętę dokładnie na tej głębokości, na której się znajdują. Jest to kolejny problem, bo często ją zmieniają, o czym też się wiele razy przekonałem. Na przykład wieczorem łowiłem leszcze trzy metry pod powierzchnią wody, a na drugi dzień rano były kilka metrów niżej, dwa metry nad dnem. Żeby na nie trafić, co pięć minut zwiększałem grunt o pół metra, aż zaczęły się brania. Ale i tak miałem szczęście, że je znalazłem. Najczęściej bowiem ich nie łowiłem, tylko szukałem. Obserwowałem wodę, gruntowałem, zmieniałem przynęty, zapamiętywałem, gdzie i kiedy były brania. Wreszcie udało mi się odkryć sposób szybkiego znajdowania leszczy w toni jeziora. Używam do tego wędziska typu drgająca szczytówka (mój ulubiony model to Robinson Titanium) i zestawu z bocznym trokiem (rys. 1) z pięciogramowym ciężarkiem. Kiedy zestaw uderzy w wodę, zamykam kabłąk i obserwuję szczytówkę. Jest tak dobrana, że kiedy zestaw opada, ona się lekko wygina. Tak wygięta szczytówka mnie informuje, że zestaw jest napięty i że nic się z nim nie dzieje. Kiedy ryba chwyci przynętę, szczytówka się prostuje, a ja natychmiast zacinam. Za chwilę bowiem leszcz poczuje szarpnięcie ciężarka i może przynętę zostawić. To po prostu nic innego jak łowienie z opadu, z tą tylko różnicą, że leszcze inaczej pobierają pokarm niż okonie i dlatego, gdy zauważę branie, muszę inaczej reagować.

Używam sporych przynęt (najczęściej jest to kawałek rosówki), żeby nie dały im rady płocie, których zwykle w łowisku jest pełno. Płocie biorą inaczej niż leszcze, raz lub dwa razy szybko pukają w przynętę, na chwilę zostawiają ją w spokoju, ale płyną za nią w dół. Obecność płoci w łowisku jest dla mnie bardzo korzystna. Kiedy jest ich dużo, pod wodą dochodzi do konkurencji pokarmowej i kręcące się przy przynęcie płocie prowokują leszcze do wyścigu o pokarm. Zawsze, kiedy w łowisku były płocie, łowiłem więcej leszczy niż wówczas, kiedy płoci nie było.

Po zarzuceniu, kiedy nie mam brań w toni, a zestaw już opadnie na dno, zaraz go z wody wyciągam. Statystycznie na dziesięć leszczy złowionych tą metodą, tylko jeden bierze z dna. Jest jeszcze jedna ciekawostka. Jak już wspominałem, łowię na kawałki rosówek. Kiedy w łowisku nie ma płoci, a są tylko leszcze, to na haczyk zakładam jaśniejszą część rosówki. Brania są wtedy pewne i częste. W tym samym czasie na ciemną część robaka są najwyżej skubnięcia.

Leszcze łowię na stromych stokach podwodnych górek. Zwykle są na nich racicznice i zapewne to one przytrzymają tam ławice leszczy. Ale gdy leszcze są w toni, to rzadko przebywają nad stokami górek. Zwykle są kilka metrów niżej, gdzie dno łączy się ze stokiem podwodnej górki.

Tą metodą łowiłem leszcze w różnych warstwach wody. W Sasku najlepsze wyniki mam na głębokości od dziesięciu do czternastu metrów. Najchętniej łowię tam, gdzie na dnie leżą duże kamienie. Rybacy ze swoimi sieciami skrzętnie te miejsca omijają. Leszcze dobrze o tym wiedzą i chętnie tam przebywają.

Zdarza mi się, i to nierzadko, że leszcze w łowisku są, ale brać nie mają ochoty. Wtedy stosuję sztuczkę. Wrzucam w łowisko, jak to nazywam, garść propagandy, czyli kulę zanęty, w której jest dużo konserwowej kukurydzy i posiekanych czerwonych robaków. Leszcze nie schodzą do dna za rzuconym pokarmem. Trzymają się tylko kilka metrów nad zanętą, jakby jej pilnowały, ale już nie są takie niemrawe i dają się łowić na mój zestaw.

Na tę samą wędkę i podobny zestaw łowię okonie. Przynętą są ośmio- a nawet dziesięciocentymetrowe uklejki. Ale okonie rzadko chwytają rybki opadające w toni, najczęściej biorą z dna. Po zarzuceniu zestawu napinam żyłkę, żeby szczytówka lekko się wygięła. Na jeziorze łódka nigdy nie stoi spokojnie, zawsze się kołysze. Kij mam oparty o burtę. Ruch łódki sprawia, że szczytówka raz się mocniej ugina, a zaraz potem prostuje, gdy żyłka nabiera luzu. Przenosi się to na przynętę i świetnie prowokuje okonie. Brań jest dziesięć razy więcej niż na taki sam zestaw trzymany w ręce lub spokojnie leżący na podpórce, bo zdarza mi się też łowić z brzegu.

Uklejkę zbroję za pyszczek bardzo małą kotwiczką. Wyciągam wtedy kilka razy więcej okoni niż na rybki uzbrojone w taki sam sposób pojedynczym haczykiem. Ukleje często zmieniam. Na świeżą przynętę brań jest znacznie więcej. Jeżeli więc zestaw leży na dnie przez trzy do pięciu minut i brania nie ma, wyciągam go i zakładam świeżą i żwawą uklejkę.

Okonie łowię na twardych, stromych stokach podwodnych górek. Najpierw rzucam na wodę o głębokości do pięciu metrów. Po kilku zmianach uklejek schodzę coraz głębiej. Nie ma cudów, w końcu trafiam na okonie, czasami dopiero na kilkunastu metrach, u nasady podwodnego wzniesienia.

Oprócz okoni w Sasku Wielkim są jeszcze inne drapieżniki. Najwięcej jest sandaczy, sporo szczupaków, z rzadka trafiają się sumy, którymi od kilku lat jezioro jest zarybiane. Często przy łowieniu okoni mam kontakt z sandaczami, ale rzadko je wyciągam, bo żeby złowić okonia, zacinam od razu, tymczasem sandacz chwyta przynętę i odpływa z nią kilka metrów. Ten czas należy przeczekać i dopiero wówczas zacinać. Przedwczesnym zacięciem wyrywamy sandaczowi rybkę z pyska i zamiast zdobyczy, zwykle oglądamy pokaleczoną zębami przynętę.

Kiedy już poluję celowo na sandacze, szukam ich w tych samych łowiskach co okoni. W czerwcu na przybrzeżnych spadach, a potem zwykle na płaskim dnie, gdzie leży już trochę mułu, tyle że te miejsca muszą sąsiadować ze stromymi i twardymi partiami dna. Sandacze łowię na przeciążony i przegruntowany zestaw ze spławikiem (rys. 2). Gruntuję go tak, żeby ołów dotykał dna, inaczej spławik pogrąży się w wodzie. Dzięki temu żywiec zawsze pływa pół metra nad dnem. Sandacze też łowię aktywnie. Co trzy minuty przesuwam zestaw o kilka metrów. Po braniu oddaję sandaczowi kilkanaście metrów żyłki, żeby połknął przynętę. Zacinam, kiedy ruszy z drugiego przystanku. Najlepszą porą na sandacze w Sasku jest czerwiec. Drugi okres dobrych połowów zaczyna się pod koniec września lub w październiku i trwa do listopada.

Szczupaków w Sasku jest coraz więcej. Od kilku lat jezioro jest nimi regularnie zarybiane. Najpewniejsze łowiska znajdują się na podwodnych łąkach o głębokości czterech metrów, ale im woda zimniejsza, tym częściej schodzą głębiej. Nawet na dziesięć metrów. Wśród miejscowych wędkarzy najpopularniejszą metodą jest żywiec, ja wolę spining. Najlepsze wyniki zapewniają mi wahadłówki. W ich ponownym odkryciu pomógł przypadek. Nad innym jeziorem moi znajomi prowadzą gospodarstwo agroturystyczne. Pewnego razu zadzwonili do mnie po pomoc: “Antoni ratuj, mamy gości z Austrii, zapalonych wędkarzy, a w naszym jeziorze nie ma ryb”. Zaprosiłem ich na wędkowanie do siebie, a tu jak na złość drapieżniki kompletnie nie żerowały. Opłynęliśmy najlepsze miejscówki, sprawdziliśmy wszystkie przynęty i nic. W końcu Austriak wygrzebał z torby srebrną wahadłówkę podobną do naszej Algi. Rzucił trzy razy i złowił trzy szczupaki. Za czwartym razem do łodzi odprowadził ją szczupak jak kłoda, mający dobrze ponad metr długości.

Antoni Świetlikowski
Trelkówko koło Szczytna

Lubię ryby łowić i lubię je jeść.
Korzystam z okazji i zdradzam, jak je z żoną Jadwigą przyrządzamy

Kotlety
Z drobnych ryb zwykle robimy kotlety. Do zimnej wody wkładam oczyszczone ryby, gotuję, aż mięso zrobi się miękkie, usuwam płetwy, kręgosłupy i grubsze ości. Chwilę czekam, aż przestygnie, i mielę w maszynce. Na patelni podsmażam drobno posiekaną cebulkę i dodaję do zmielonego mięsa razem z zieloną pietruszką, koperkiem, jajkiem i tartą bułką. Świetnym dodatkiem jest gotowany seler, który wchłania zapach ryby. Całość mielę drugi raz, wtedy mam pewność, że żadna, nawet najdrobniejsza ość się nie przemknęła. Potem formuję kulki, panieruję i smażę.

Pulpety
W podobny sposób robię pulpety. Nie smażę ich jednak, tylko uformowane kulki wkładam do rosołu z ryb z dodatkiem warzyw i żelatyny, na małym ogniu gotuję przez dziesięć minut i zostawiam, żeby zastygły.

Rybę po grecku
Najlepsza jest z filetów okoni. Najpierw smażę filety. Potem przesmażam cebulę z surową czerwoną papryką. Następnie dodaję seler, por, pietruszkę, marchew (wszystkie warzywa są pocięte w drobną kostkę) i duszę, aż zmiękną. Na końcu dodaję ketchup i przecier pomidorowy. Wszystko to kładę na wcześniej usmażone filety.

Trochę o jeziorze
Sasek Wielki znajduje się dziesięć kilometrów na północ od Szczytna, przy drodze nr 57, która prowadzi do Bartoszyc. Powierzchnia lustra wody wynosi 869,3 ha, średnia głębokość 8,1 m, maksymalna 38 metrów. Jest to typowe jezioro rynnowe, ciągnie się z północy na południe. Ma 12,5 km długości i 2,5 km szerokości. Dno jest bardzo urozmaicone, jest na nim ponad dwadzieścia podwodnych górek na głębokości od jednego do dziewięciu metrów. Wszystkie górki znają tylko nieliczni wędkarze, bo na planie batymetrycznym zaznaczono tylko kilka. Są też dwie wyspy.

Pierwsza, porośnięta olchą i trzcinami, najczęściej zalana wodą, ma prawie pół hektara i znajduje się w środkowej części jeziora. Druga wyspa, pagórkowata, niezadrzewiona i dwa razy większa, w części północnej. Z północnego krańca jeziora wypływa rzeka Saska, a zasila je struga z Jeziora Szczepankowskiego i kilka rowów łączących to jezioro z okolicznymi akwenami.

Brzegi są przeważnie zarośnięte i trudno dostępne. Wzdłuż zalesionego zachodniego brzegu ciągną się bagna i torfowiska. Dogodne warunki do łowienia z brzegu są od strony kolonii Linowo i od Dźwierzut, gdzie dno jest twarde i kamieniste. Łódkę można zwodować na przystani w Trelkówku.

Kiedyś było to jezioro sielawowe, teraz jego woda jest zaliczana do trzeciej klasy czystości, ma niewielką przezroczystość (około 70 cm). Jest tu strefa ciszy, można używać tylko silników elektrycznych. Sasek Wielki należy do okręgu mazowieckiego PZW.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments