środa, 24 kwietnia, 2024
Strona głównaPrzynęta SztucznaDZISIAJ WĘDKARZ TO KOLEKCJONER

DZISIAJ WĘDKARZ TO KOLEKCJONER

Sklep w Węgorzewie. Na małej powierzchni artykuły zoologiczne, akwaria i wielka ilość sprzętu wędkarskiego. Przede wszystkim dużo przynęt, a wśród nich prym wiodą rapale.

Do p. Edwarda Otterskiego, właściciela sklepu, dotarłem, bo się dowiedziałem, że sprzedaje bardzo dużo woblerów marki Rapala. Od firmy Normark, która jest dystrybutorem Rapali w Polsce, otrzymał za to wiele wyróżnień. Zaproszono go również do Finlandii, do fabryki, która te przynęty produkuje. Tam poznał Ensio Rapalę, syna Lauri Rapali, legendarnego założyciela firmy. Przywiózł z Finlandii wiele kolekcjonerskich woblerów opatrzonych okolicznościowymi znakami. Na niektórych są nawet autografy właścicieli firmy.

Ale przygoda z woblerami zaczęła się dla p. Edwarda inaczej. Jak każdy mazurski wędkarz polował przede wszystkim na drapieżniki. Najpierw łowił je na blachy, ale kiedy poznał woblery, już przy nich pozostał. Godziny spędzane na rozmaitych łowiskach z różnymi woblerami przekonały go do Rapali. Na te woblery łowił najwięcej. A ponieważ jej oferta była bogata, mógł sobie dobierać model odpowiedni do każdej sytuacji. Jego koledzy potwierdzali te opinie, a ja właśnie po takie informacje przyjechałem. Dowiedziałem się wiele, nie tylko o woblerach.

Rapala, jak niewiele innych firm produkujących woblery, każdego roku wypuszcza nowe wzory. To jedna z jej ogromnych zalet. Jeżeli bowiem jakaś seria woblerów dzięki swej skuteczności wzbudza zaufanie, to można mieć pewność, że nowe pod względem kolorystyki, ale o podobnych kształtach i akcji, też będą się dobrze sprawować. A każdemu spiningiście wiadomo, że drapieżnikom sztuczne przynęty też mogą się przejeść. Wobler lub guma dobre jednego roku, w następnym sezonie często tracą swoją skuteczność. Ale że dobry wobler swych zalet nigdy na zawsze nie traci, to się go tylko na jakiś czas odkłada na bok. Nic dziwnego, że do takiej firmy wędkarze się przywiązują.

  • Żaden przedsiębiorca nie robi wszystkiego – mówi p. Edward Otterski. – Inne firmy produkują takie woblery, których Rapala nie robi, a które na Mazurach się sprawdzają. Uzupełniam więc swoją kolekcję manssami + 30. Są dobre do penetracji głębokich łowisk. Przez kilka lat królowały w tej dziedzinie rapale DT (Dives – To), w tym roku pokazały się nowe rapalki DT Flat Sure, o podobnym przeznaczeniu.
    Tematem naszej rozmowy stały się niepostrzeżenie woblery stosowane do trolingu. P. Edward opowiada, jak ważny jest kolor przynęty. Kiedy echosonda pokaże rybę i nad nią przepłyniemy, a brania nie ma, trzeba założyć wobler taki sam, ale w innym kolorze. Kiedy nad rybą widać ławicę drobiazgu, należy łowić woblerem z białymi lub srebrnymi bokami i czarnym grzbietem, a jeżeli pora jest późna, zbliża się zmierzch, to z grzbietem niebieskim.

Inaczej trzeba postępować, kiedy na ekranie widać dużą rybę, nad nią stado drobnicy, a tuż pod nim ryby trochę większe. Duże stado, ławicę, na pewno tworzą stynki lub ukleje. Pod nią stoją okonie, a całości od dołu pilnuje duży szczupak. Wtedy trzeba czesać wodę woblerem pomalowanym na okonia, a jeżeli brań nie ma, próbować przynęt o różnych odcieniach, ale zawsze w okoniowe paski.

Dowiaduję się również, że Rapala ma w swojej ofercie sporo woblerów pokrytych farbami imitującymi metal. Są najlepsze w płytkich łowiskach i bardzo przejrzystych wodach. Przy trzcinach złote, bo naśladują wzdręgi, a srebrne tam, gdzie głębiej, bo są podobne do uklei.

  • Dlaczego, panie Edwardzie, cały czas rozmawiamy o trolingu? – pytam
  • Bo tutaj inaczej drapieżnika nie można złowić – słyszę odpowiedź. – Nasze jeziora są spustoszone. Jeszcze my, miejscowi, jakiegoś szczupaka czasem złowimy, na troling albo żywca. Przyjezdny nie ma szans. Nie tylko ten, co spininguje. Taki, co łowi białe ryby na spławik, też widoki ma mizerne. Sprzedaję w sklepie zezwolenia. Wielu ludzi przychodzi po trzech dniach, oddają kupione tygodniówki i żądają zwrotu pieniędzy. Brak ryb przestaje być bólem tylko miejscowych wędkarzy. Przyjezdnych wędkarzy było bardzo dużo. Zostawiali sporo pieniędzy. Teraz jest ich mało, a będzie jeszcze mniej. Kupowanie przynęt staje się już tylko kolekcjonerstwem. Zresztą niech pan posłucha pana Stasia Kowalewskiego.

Nie ma na Mamrach i Swięcajtach miejscowego wędkarza, który by nie znał p. Stanisława. Jeżeli nie osobiście, to rozpoznaje go po łódce, którą pływa od ponad czterdziestu lat. Jej wiekowy silnik Niesob ciągle chodzi jak ta lala. P. Stanisław jest też znany z tego, że o wiele skuteczniej od najbardziej wytrawnych kolegów łowił spod lodu sieje.

I właśnie od siei zaczynamy rozmowę. Uczestniczy w niej też p. Jan Nowiński, który od roku nie wykupuje zezwoleń na wędkowanie. – W ubiegłym sezonie – mówi – złowiłem chyba ostatnią naszą sieję, bo nie słyszałem, żeby jeszcze po mnie dokonał tego ktoś inny. Chodziłem też po lodzie za okoniami. Łowi się je łatwo, ale ani razu nie przyniosłem do domu takich, które by się nadawały do skrobania.

Do rozmowy włącza się p. Stanisław. – Trzy lata temu – mówi – przyjechali do mnie redaktorzy, żebym im pokazał, jak się łowi sieje. Trafili do mnie, bo mnie wszyscy z tego znają. Obstąpili mnie, oglądali przynęty.

Przeglądam artykuł o mazurskich siejach. Nie ma tam zdjęcia p. Stanisława, a o nim samym zamieszczono tylko półzdaniową wstawkę, chociaż wszystkie rzeczowe informacje właśnie od niego pochodzą. Jest za to ogromna fotografia autora artykułu z dwukilogramową sieją i wyszczerzoną facjatą.

  • To ja złowiłem im tę sieję i to chyba była moja ostatnia – mówi z nutką żalu p. Stanisław. Żalu, że o siejach słuch zaginął, że tak został potraktowany. – Ale i tak im wszystkiego nie powiedziałem – dodaje.
  • Mam nadzieję, że mnie pan powie.
  • Powiem. Nie ma w tym wielkiej tajemnicy, ale tylko dla tego, co umie łowić. Jakby oni umieli łowić, to by zobaczyli, dlaczego ja złowiłem, a oni nawet brania nie widzieli. Sieja, proszę pana, pływa na jednej głębokości, ale czasami ona się zmienia nawet w ciągu dnia. Trudno więc sieję znaleźć. Dlatego wiążę kilka przynęt. Najcięższa na dole, a później co jeden sążeń* kolejna. Trzy, czasami cztery wystarczą. Jak jestem na lodzie, to wykuwam dwa przeręble. Rozwijam wędki. Jedną wpuszczam do jednego przerębla, drugą do drugiego i zaczynam między nimi chodzić. Kiedy jedna wędka idzie do góry, druga się opuszcza do dna. Mam branie. W takiej sytuacji inni wędkarze lecą do dziury, by rybę wyciągnąć, a ja ją chwilę przytrzymuję i nogą robię na śniegu kreskę. Dopiero wtedy biorę się do wyciągania siei i widzę, na której rybce (przynęcie) siedzi. Wtedy pozostałe rybki usuwam, odkładam drugą wędkę i łowię tylko jedną na tej głębokości, na której wzięła mi ta pierwsza. I po to właśnie była potrzebna mi ta kreska, bo odległość od niej do przynęty, to głębokość na jakiej pływają sieje. Jedną przynętą lepiej prowokować do brania, bo nią gram, mniej chodzę, rąk nie kaleczę, a łowię więcej. Przez tę kreskę.
  • Już dwa lata, jak żadnej siei nie złowiłem – p. Stanisław wraca do tematu. – Chodziłem za nią, nie powiem, ale bez skutku. Nawet okonie to same gówniarze. Jak wracam z ryb, to wnuczka woła: “Babciu, dziadek bździele przyniósł”. Takie się teraz okonie łowi. Jak się je w rękę weźmie, to łeb i ogon ledwie wystają. Ale wie pan, teraz pod lodem to i siedem razy w roku niewody przeciągają.
  • Ale ma pan zdjęcia z ładnymi szczupakami, więc chyba coś jeszcze w wodzie zostało? – pytam.
  • Nie dla pana i innych przyjezdnych. Wy nie macie szans – odpowiada.
  • Nawet z białą rybą?
  • Z białą jest inaczej, ale przecież ja całe życie uganiam się za drapieżnikami i jakbym teraz w trzcinach usiadł, to by ludzie pomyśleli, że na starość zwariowałem.
  • Panie Stasiu – nie daję za wygraną – ale jednak szczupaki pan łowi. Panu się to jakoś udaje. Tak mi mówili pańscy koledzy.
  • Powiem panu, jak i czym się to kończy.

Mam echosondę. Dzisiaj bez niej nie wyobrażam sobie łowienia ryb. Skończyły się czasy, kiedy na powierzchni widziałem, jak atakują okonie i jak faluje woda nad ławicami stynek. Teraz płynę i patrzę w ekran. Nie szukam dużych ryb, rozglądam się za ławicami. Jak tylko jakąś trafię, nawet małą, zresztą dzisiaj dużych już nie ma, to ją opływam. Patrzę jak jest ułożona i w którym kierunku się przemieszcza. Patrzę na kierunek wiatru i kotwiczę łódkę w takim miejscu, żeby za jakiś czas ta ławica się pod nią znalazła. Zakładam, że jak jest ławica stynek albo innych małych rybek, to w pobliżu musi być szczupak. Na echosondzie on wygląda jak cienki kijek. A okonie też są prawie zawsze, ale na echosondzie czasem ich nie widać.

Gdy już jestem nad ławicą, zaczynam od spiningu, bo na szczupaka potrzebny mi jest jakiś mały okonek na żywca. Duży okoń też na niego weźmie, ale teraz okonie są takie, że nadają się tylko na robaka. Żywca stawiam dwa metry nad ławicą. Miałem kilka naprawdę dużych szczupaków, a paru nie udało mi się wyciągnąć. To były toniowce, nawet rybakom trudno je złowić. Wszystkie większe szczupaki złowiłem przy podwodnych wzniesieniach. Kotwicę miałem na ośmiu – dziesięciu metrach, a dalej szedł spad do pięćdziesięciu metrów i więcej.

Przy stabilnej pogodzie ławice poruszają się po tych samych trasach i o tych samych godzinach. Następnym razem mam więc mniej szukania. Ale jak tak postoję w jednym miejscu przez dwa dni, to na trzeci dzień na sto procent całe to miejsce zostanie obstawione rybackimi sieciami.

Skądś już to znam. Całe lata patrzyłem na taką gospodarkę na zbiorniku zaporowym Głębinów. To też woda PZW. Rybak grodził tarliska, a w tym czasie wędkarze w ogóle nie mogli łowić. Każdej wiosny kilometrowe płoty z sieci odgradzały tarliskowe płycizny od pozostałej części akwenu. Latem każde ciekawe miejsce było obstawiane sieciami. I jakby tego było mało, na drzwiach rybaczówki wisiała kartka, że ryby są sprzedawane w pierwszej kolejności do restauracji. Mamry też są pod rządami PZW.

Po tym wszystkim o rybach już się nie chce nawet myśleć, więc po powrocie do p. Otterskiego rozmawiamy o przynętach. Interesują mnie tutejsze, a nie te, które są przywożone z Finlandii lub z dalekiej Ameryki. Tutaj niemal każdy ma wędkę* na swój sposób wystruganą i swoje błystki, które nazywają też oblankami. Choć sklepowe półki uginają się od różnych podlodowych przynęt, na Mazurach liczą się przede wszystkim oblanki.

Najlepsze błystki na sieje robi oczywiście p. Stasiu. Jakoś je po swojemu wygina, piłuje, robi im na powierzchni wzorek, który przypomina drobną łuskę. – Sam też tylko na nie łowiłem, kiedy jeszcze były sieje – mówi Otterski.
Za to mój brat robi doskonałe oblanki na okonia. Coś w sobie mają. Jak tylko narobi ich trochę więcej, to się zaraz kolejka po nie ustawia.

  • To znaczy, że sprzedaje je pan w sklepie? – pytam.
  • Coś pan – odpowiada. – Dzisiaj takich błystek nikt by w sklepie nie kupił. Wydają się zbyt toporne. Już tylko nieliczni miejscowi wiedzą, co dobre i bez oblanku na żadne ryby się nie wypuszczą. Trzeba jednak umieć nimi łowić. Nie można szarpać. Po kilka lub kilkanaście centymetrów przeciąga się je w toni albo blisko dna. Nie raptownie. Oblank ma udawać błyskającą rybkę, wtedy okoń w nią palnie. Palnie, jeżeli będzie.

Wiesław Dębicki

Z RODZINNEGO ALBUMU

  1. Hol siei. Widoczna jest ścieżka, którą się wydeptuje podczas chodzenia pomiędzy przeręblami.
  2. Po powrocie do domu to i żona Barbara chętnie sobie zrobi zdjęcie z tak dużą rybą.
  3. Najpierw małego okonka na spining. Później się go zastawia na żywca za szczupakiem.
  4. Łódka p. Stanisława, przerobiona z żaglówki, na kanale w Węgorzewie.
Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments