czwartek, 12 grudnia, 2024
Strona głównaGruntSUMY NA JĘTKI

SUMY NA JĘTKI

Urodziłem i wychowałem się nad Bugiem. Mogę tak powiedzieć, bo z mojej rodzinnej wsi Borowe do rzeki było ledwie 100 metrów. Z rybami miałem więc do czynienia od dziecka. Łowiłem je nie tylko wędką. Mój dziadek dzierżawił starorzecze i pomagałem mu stawiać sieci.

Z dzieciństwa najbardziej pamiętam poruszenie, jakie zapanowało we wsi, kiedy w Bugu pokazał się jesiotr. Miałem wtedy pięć – sześć lat, więc musiał to być rok 1962 lub 1963. Do dzisiaj nie wiem, jaki ten jesiotr był duży, bo kiedy pytałem o to po latach, nikt nie potrafił określić jego rozmiarów. Musiał być ogromny, bo z wysokiego brzegu świetnie go było widać. Miejscowi mieszkańcy próbowali go schwytać. Z łodzi postawili kilka sieci, a następnie go spłoszyli, żeby się w nie zamotał. Ale z polowania nic nie wyszło, bo jesiotr wprawdzie wpadł w sieci, ale je potargał i uciekł.

Historia łowienia sumów na jętki wiąże się z mostem na Bugu znajdującym się na trasie Siedlce – Ostrów Mazowiecka między Małkinią Górną a Treblinką. Został on zbudowany po wojnie na miejscu poprzedniego mostu zburzonego przez Niemców. Po starym moście zostały w wodzie filary, kupa betonu i żelaza. Za tym gruzowiskiem, znajdującym się między filarami nowego mostu, woda wymyła ogromny dół. Miał on powierzchnię 30 na 40 metrów, a jego głębokość przekraczała 9 metrów. Zawsze lubiłem przychodzić na most, żeby patrzeć z niego na rzekę, a gdy roiła się jętka, spędzałem tam całe dni.
Pierwsza rójka zaczynała się w czasie żniw, przeważnie pod koniec lipca lub na początku sierpnia. Trwała około tygodnia. Drugi wylot, znacznie słabszy, następował dwa tygodnie później. Mówiliśmy, że to wylot owsiany, bo przypadał akurat na czas koszenia owsa.

Na rojenie jętki czekałem z utęsknieniem, bo wtedy mogłem zobaczyć, jak duże są ryby żyjące w Bugu. Jętki leciały do mostu z całej okolicy, bo był w nocy oświetlony. Uderzały w lampy i ginęły z gorąca. Wiem, że dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale w tamtych latach jętek było tak dużo, że na moście leżała warstwa martwych owadów gruba na 10 – 15 cm. Było to bardzo niebezpieczne, bo przejeżdżający przez most rowerzyści i motocykliści wpadali w poślizg. Wiatr i pojazdy strącały jętki z mostu do wody.

Układ prądów w dole był taki, że woda krążyła w nim dookoła i wrzucony tam patyk mógł pływać przez cały dzień. Z martwymi jętkami było podobnie. Strącone do wody nie płynęły z nurtem rzeki, tylko krążyły w jednym miejscu. Jętki są przysmakiem ryb, a gdy są martwe, pachną tranem. Ich zapach rozchodził się po wodzie i wabił ryby z całej okolicy.

Wędkarze nie lubili okresu, kiedy roiły się jętki, bo przez dwa tygodnie ryby w Bugu tak były nimi objedzone, że nie chciały brać żadnej przynęty. Do pływających w wodzie jętek wychodziły nie tylko drobne ryby, ale także dorodne jazie i klenie. Drobnicę z kolei pożerały drapieżniki, głównie bolenie i sumy. A bywały wśród nich piękne sztuki, mierzące po dwa metry i więcej. Atakowały bardzo widowiskowo, wychodziły z dołu i często wyskakiwały z wody tak jak brzany. Nikt nie próbował ich łowić, bo od lat było wiadomo, że w tym okresie ryby kompletnie nie biorą.

Na pomysł stosowania jętki jako przynęty na sumy wpadłem w 1977 roku. Jak to w życiu bywa, dopomógł mi przypadek. Przyszedłem na most, żeby popatrzeć na odbywające się pod nim widowisko. Był tam tylko jeden wędkarz, młody chłopak, który próbował łowić ryby na robaki. Pogadałem z nim chwilę, ponarzekaliśmy na słabe brania. Popatrzyłem na klenie, które burzyły wodę atakując martwe jętki, i niewiele myśląc powiedziałem, że mu jednego złowię. Wcześniej wiele razy łowiłem je z powierzchni zakładając po 3 – 4 owady na haczyk.

Wziąłem jego wędkę i zmniejszyłem grunt do metra, żeby przynęta znajdowała się na powierzchni. Ale coś mnie podkusiło i zamiast kilku owadów wziąłem z mostu całą ich garść, włożyłem do środka haczyk i ugniotłem z nich kulkę wielkości małego orzecha. Ale taka przynęta nie chciała się haczyka trzymać i spadła w czasie rzutu. Chwilę się zastanowiłem, urwałem guzik od koszuli i obwiązałem kulkę zdobytą w ten sposób nitką. Był to dobry pomysł, bo zgniecione jętki nie spadły z haczyka, tylko szczęśliwie wylądowały w wodzie.

Gdy tylko odłożyłem wędkę, nastąpiło uderzenie. Było tak potężne, że ledwo zdążyłem ją chwycić za rękojeść. Inaczej wpadłaby do wody. Dalej wypadki potoczyły się mniej szczęśliwie. Najpierw złamała się wędka, a potem pękł haczyk. Byłem zdumiony, bo przedtem zdążyłem jeszcze zobaczyć, że na wędce, zamiast spodziewanego klenia, miałem dużego suma! Do tej pory sądziłem, że podczas rójki pod most zwabia je drobnica. Nigdy bym nie pomyślał, że tym magnesem mogą być jętki. Zostałem aż do wieczora, ale ryb już nie łowiłem, tylko obserwowałem pokazujące się w dole sumy. Okazało się, że na ryby rzucają się rzadko, przede wszystkim zbierają z powierzchni jętki.

Na drugi dzień przyszedłem dobrze przygotowany. Miałem mocny kij, szczupakowy spławik, katuchę z dużym zapasem grubej żyłki i mocny hak. Wyniki przeszły moje oczekiwania. W krótkim czasie na kule wielkości pomarańczy, ugniecione z jętek, złowiłem trzy sumy, których waga dochodziła do 10 kg. Po nich miałem na wędce prawdziwego potwora, którego nawet nie zobaczyłem. Przez kilkanaście minut leżał na dnie i nie dawał się podciągnąć, a gdy się wreszcie ruszył, wybrał mi cały zapas żyłki i urwał ją przy kołowrotku. Następnego dnia zameldowałem się na moście z nową żyłką, ale historia się powtórzyła. Zanim wziął ten duży i znów pozbawił mnie żyłki, złowiłem dwa przyzwoite sumy. Trzeciego dnia jętek już nie było i sumy też spod mostu zniknęły.

Miałem wtedy już 19 lat i jesienią wzięli mnie do wojska. W 1980 roku wróciłem, przygotowałem sprzęt i z niecierpliwością czekałem, aż zacznie się rójka. Na przypony przeznaczyłem stylonowy sznurek, który od żyłki był dużo bardziej miękki i nieco słabszy, zatem nie groziło mi, że znów stracę cały zapas żyłki. Pamiętałem też, że wtedy już po dwóch dniach zostałem bez przynęty. Kiedy więc jętki się pojawiły, najpierw zgromadziłem duży ich zapas. Namówiłem młodych chłopaków, którzy nazbierali mi siedem worków. Dwa zużyłem od razu, pół worka zamroziłem na przynętę (na więcej matka nie chciała się zgodzić), a resztę, przeznaczoną do nęcenia, wysuszyłem na klepisku w stodole.

Nigdy nie myślałem, że sumy można łowić tak jak płotki, to znaczy zanęcić i już chwilę później wyciągać je z wody. A tak to właśnie wyglądało. Dół pod mostem był do tego wymarzony, bo woda w nim krążyła. Wrzucałem brykiety sklejonej martwej jętki i już po 15 minutach pokazywało się kilka sumów. Jako przynęty używałem kul wielkości pomarańczy. Żeby nie spadały z kotwiczek, owijałem je nicią tak jak szynkę przed wędzeniem. Grunt ustawiałem na 1,5 metra, ale tylko dlatego, żeby spławik, który pokazywał brania, znajdował się w pewnej odległości od przynęty. Wyniki miałem świetne. Mój rekord z tamtego okresu to 15 sumów złowionych w cztery godziny. Nie były duże. Największe, jakie wtedy wyciągałem, ważyły po 13 kilo. Moim sprzętem większych nie dałem rady wyjąć. A na kiju miałem takie, które ważyły po 40 i 50 kg.

Z czasem wędkarze pozazdrościli mi sukcesów, podpatrzyli moje metody i zaczęli łowić podobnie. Ale mogli to robić tylko w czasie rojenia. Ja natomiast miałem zapas suszonej i mrożonej jętki, który starczał mi na miesiąc. Na dłużej nie było potrzeba, bo od września sumy przestawały żerować. Najlepiej brały w ciągu dnia, w nocy w ogóle nie żerowały. Gdy przestawały brać z powierzchni, łowiłem je z dna. Żeby kulę z jętek tam sprowadzić, musiałem używać wypornych spławików z dużym obciążeniem. Ale zestaw nie mógł bezwolnie krążyć po dole. Cały czas trzeba go było przytrzymywać i popuszczać, bo inaczej brań nie było.

W latach, kiedy jętki roiły się słabo, na moście nie dało się ich dużo nazbierać. Szukałem wtedy fragmentów rzeki, z których owady wychodziły. Można to było poznać po gliniastych burtach, które wyglądały jak stare meble podziurawione przez korniki. W nocy trzeba było podjechać samochodem, zostawić go na światłach, zasłonić lampy starym prześcieradłem, a później zbierać z niego owady.

Kilka lat temu spotkałem nad Odrą nieznanego mi wędkarza i zaczęliśmy rozmawiać o rybach. Powiedział mi, że w tym roku objeździł wschód Polski szukając sumów. Trafił też na most do Małkini. Tam się dowiedział, że przed laty był tu człowiek, który w dziurze pod mostem łowił sumy na kule z jętek. Z wrażenia aż mnie zatkało, bo to przecież o mnie chodziło. Nigdy nie myślałem, że ludzie będą tak długo pamiętać moje połowy.

Dariusz Borowy
Trzebnica

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments