wtorek, 23 kwietnia, 2024

KARPIOWA NIESPODZIANKA

Sylwestra postanowiliśmy spędzić w domu, w rodzinnym gronie. W związku z tym poszedłem do piwnicy po grzybki, paprykę i ogóreczki. Niechcący trąciłem leżące na wyższej półce kartonowe pudełko. Spadło na posadzkę zdradzając swoją zawartość. Wypadły z niego dwie wysuszone rybie głowy. Jedna należała kiedyś do okonia, druga do ryby, której nie łowi się codziennie…

Jest rok 1991. Łowiska specjalne na Mazurach właśnie raczkują. Również spółka rybacka z Warlit postanowiła udostępnić wodę wędkarzom za dodatkową opłatą. Z kolegami z koła mieliśmy jako pierwsi przetestować jeden ze stawów. Najpierw jednak kolega Tomek z rybakami przez kilka dni łowili wędkami na próbę. Wyniki mieli beznadziejne.

Organizuję grupę i w wolną sobotę o godzinie 7:00 przyjeżdżamy nad staw. Przychodzi gospodarz i ustalamy warunki łowienia. – Płacicie tylko za złowione ryby – i dodaje z ironią: – o ile jakieś złowicie. – Czas przebywania na łowisku jest nieograniczony. Jest też niespodzianka. Według informacji gospodarza w wodzie są ryby, głównie karpie, o wadze od 2 do 20 kg, ale pływają też cztery sztuki szczególne. Kto którąś z nich złowi, dostanie ją gratis.

Do łowienia nasza grupa przygotowała się solidnie. Również dlatego, że do tej pory nikt z nas nie był karpiarzem. Każdy zabrał po dwie gruntówki lub spławikówki. Staw był dosyć duży. Ustaliliśmy, że ustawimy się po jego dwóch stronach naprzeciw siebie. Przynęty i zasób wiedzy wszyscy trzymali w tajemnicy. Ja przygotowałem ziemniaki, kukurydzę, makaron i mamałygę według przepisu sąsiada. Mieszam razem pół kilograma kukurydzianej kaszy i 125 gramów mąki tortowej. Wsypuję to powoli do wrzącej wody, stale przy tym mieszając. Otrzymaną gęstą masę doprawiam łyżką miodu. Po ostygnięciu formuję kulę i wkładam ją do foliowego worka.

Zaczynamy łowić. Słońce wysoko, ciepło. Zielone liście grążeli kontrastują z połyskującą powierzchnią wody. Po piętnastu minutach Marek po przeciwnej stronie stawu ma pierwsze branie. Pochylony spławik oddala się na środek. Przynętą są trzy czerwone robaki. Przynaglany przez sąsiadów zacina. Wędka ostro się gnie, szczytówka dotyka wody i słychać świst. Frycowe trzeba płacić. Hamulec kołowrotka był dokręcony do oporu.

Pół godziny niczym niezmąconej ciszy. Wreszcie mam i ja branie. Łowię jedną wędką z gruntu. Na haku kulka z mamałygi wielkości orzecha włoskiego. Zaczyna się odjazd, więc nie czekam. Siedzi. Cztery minuty i mam go w podbieraku. Mniej niż 4 kg. Pytają, na co łowiłem i czy mogą liczyć na moją przynętę. Rozdzielam kulki. Po kolejnych 15 minutach widzę mocującego się z karpiem Marka. Liście wypływają jak cięte kosą. Kilkanaście minut walki i ma karpia. Waży około 10 kg. Reszta zerka zazdrośnie. Ledwie Marek swoją zdobycz odhaczył, z prawej strony słychać wołanie o podbierak. Ryba robi co chce, jednak po kilkunastu minutach słabnie. Następny wędkarz jest zadowolony. Mój sąsiad w krótkim czasie łowi aż trzy karpie. Wszystkie między 3 a 4 kg. Dwadzieścia parę metrów od brzegu widzę sznur bąbelków.

Rzucam w to miejsce przynętę. Branie jest prawie natychmiast. Ponieważ wędziska nie odłożyłem, zacinam z nadgarstka. Rozlega się miły dla ucha terkot hamulca. Po paru minutach widzę swoją zdobycz. Czuję zadowolenie, a w sercu niepewność. Niby karp, ale jakiś inny. Z daleka widać piękne, jasnopomarańczowe ubarwienie. Już wiem, to karp koi. Jest waleczny i prześliczny, podbieram go sam. Nawet nie zauważyłem, że w czasie walki zgromadziło się przy mnie wielu wędkarzy. Były krótkie gratulacje, wszyscy pognali łowić pozostałe trzy sztuki. Mój koi nie było okazem, ważył 5,80 kg.

Naszym łupem padło jeszcze siedem karpi, od 8,5 do 13 kg. Przy wadze bardzo szybko wróciliśmy do rzeczywistości, bo za ryby należało zapłacić. Choć cena nie była wygórowana, to w sumie kosztowało to nas ponad milion starych złotych. Dyrekcja wywiązała się z obietnic i moją rybę niespodziankę dostałem gratis. Poproszono mnie tylko o zgodę na pobranie komórek rozrodczych i przysadki mózgowej do sztucznego tarła. Oczywiście przystałem na to i dlatego moje trofeum ma dziurę w głowie.

Losy łowisk w Warlitach różnie się potem toczyły. Był czas, że pieniądze pobierano za godziny wędkowania. Jednak znaleźli się fachowcy, którzy obficie nęcili łowisko dzikunami. Potem kupowali pozwolenie na godzinę lub dwie i w tym czasie wyciągali 30 – 40 kg karpi.
O złowieniu następnego koi nie słyszałem. Dzisiaj na tych stawach wędkować nie wolno.

Edward Dzierżek

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments