W przeciwieństwie do zachodnioeuropejskich “miło śników sportu wędkowego” z początku naszego stulecia, wędkarze z północnej Słowiańszczyzny i Skandynawii uwielbiali wędkowanie spod lodu.
Załamanie pogody, deszcz, silny wiatr, spadek temperatury wody lub ciśnienia atmosferycznego to przyczyny braku zainteresowania naszą przynętą białej ryby.
Mój brat Marek dowiedział się o znakomitym łowisku okoni i zaczął mnie namawiać na wspólną wyprawę. Po śniadaniu załadowaliśmy sprzęt do łodzi i hajda na jezioro. I tak się ta historia zaczęła…
Moja przygoda z dużymi karpiami zaczęła się od robienia kulek boili. Receptury znałem z gazet. Wprowadzałem innowacje, nie wymagające jednak żadnej specjalnej wiedzy.
Jestem etycznym wędkarzem. Tak, na pewno nim jestem, wędkując w Wiśle. Zdecydowanie stosuję zasadę no kill – złów i wypuść. W Wiśle łowię bardzo dużo ryb.
Cała ta historia zaczęła się dla mnie na początku lat sześćdziesiątych. Szwagier, który wyłamał się z naszego klanu muszkarzy i zaczął jeździć nad Dunajec ze spiningiem, obudził mnie którejś nocy, żeby się pochwalić dwoma pięknymi rybami złowionymi koło Dębna.
Największą zaletą cykady jest jej silna wibracja, wywołująca mocną falę hydroakustyczną. Wykorzystałem to do prowokowania okoni w specyficznych sytuacjach, gdy nie mają one ochoty na żadną przynętę. Czasami tak się przynajmniej może wydawać, kiedy nie ma brań, a równocześnie obserwujemy częste odprowadzanie przynęty nawet pod burtę łódki, zakotwiczonej nad pięciometrową głębiną.
Ruska z wędką nad Bugiem nie zobaczysz. Cywilów na granicę nie wpuszczają. Zbyt częste są próby przemytu towarów i ludzi. Obostrzenia są też po polskiej stronie.
Było to w pierwszym roku wojny. Rodzina, zaniepokojona wizytą, zresztą przypadkową, gestapowców - wysłała mnie z domu. Wyjechałem na Zamojszczyznę, do Komarowa Lubelskiego, na piękne Roztocze, tam, gdzie przed wojną spędzałem wakacje.