W Bugu łowię kilka razy w roku. Więcej jeżdżę niż łowię. Poznaję bardzo ciekawych wędkarzy, rozmawiamy, słucham ich z uwagą, żeby to, co oni o rybach i rzece mają do powiedzenia, przekazać potem czytelnikom. Gdy mówią mi o swoich sposobach łowienia, to ciągle podkreślają – jakby w obawie, żebym o tym nie zapomniał – że Bug jest w każdym miejscu inny. Kiedy opowiadają o rybach, niemal z każdego ich słowa przebija wielki szacunek dla przyrody. Oni się z nią w pewnym sensie utożsamiają, mają świadomość, że są jej częścią.
O nadbużańskich wędkarzach można powiedzieć, że tej rzece serce oddali. Owszem, czasami skoczą gdzieś nad inną wodę, ale chyba tylko po to, by tym szybciej wrócić, a ten wyskok był im potrzebny, żeby samych siebie utwierdzić w przekonaniu, że na wyciągnięcie ręki mają najlepsze łowisko świata. O Bugu mówią, jakby z książki czytali. Zauważają w nim każdą zmianę. Nie wszystkie potrafią wytłumaczyć, ale je widzą. Kolejne drzewo runęło do wody, piaszczysty wymiał trochę się przesunął, w innym miejscu pokazuje się drobnica… Później do tych zmian dostosowują swoje wędkowanie. Drobne zmiany są prawie niezauważalne, wiele rzeczy dzieje się pod powierzchnią, ale wprawne oko natychmiast je wychwyci i od razu wiadomo, że w trochę innym miejscu trzeba wędkę zarzucić.
Nic dziwnego, że ryby w Bugu łowią głównie ci, którzy ciągle z nim obcują. Z doskoku można jedynie naładować akumulator emocji. Dzika rzeka w każdym swoim zakamarku obiecuje rybę. Najczęściej jej nie daje, za to pozostawia w pamięci naturę przez ludzi nietkniętą. To dla nas, przyjezdnych. Oni mają jedno i drugie, i ryby, i dziewiczą przyrodę.
Wszędzie nad Bugiem słyszę o dużych rybach, nigdy mi się jednak nie trafiła okazja, by zobaczyć, jak ktoś taką zdobycz holuje. Czasami tylko oglądam zdjęcia, będące potwierdzeniem tych połowów. Zdjęciom najczęściej czegoś brakuje. Na jednym łowca ma w kadrze pół głowy, na drugim tylko tułów i kawałek nóg, inne są niewyraźne, nieostre. Ale są, na każdym widać ryby. Dowodzą, że w Bugu naprawdę pływają spore okazy. Bolenie, szczupaki, karpie, okonie…
Tylko z sumami jest inaczej. Zdjęć jest mało, są za to opowieści. Ale to jedna z właściwości Bugu. Jeżeli złowiony tutaj sum waży około 20 kilogramów, to się o nim mówi, że był duży. Są też takie, które mają po 30 lub 40 kilogramów i dopiero one, wedle tutejszych ocen, zasługują na miano wyczynu. W Bugu pływają jednak sumy kilkakrotnie większe, ale są nie do wyciągnięcia. Można je tylko oglądać, jak żerują lub się spławiają albo, kiedy zdechną ze starości i woda wyrzuci ich cielska na brzeg.
O sumach, ale przede wszystkim o bużańskich sandaczach, rozmawiałem z Markiem Skoczylasem z Zamościa.
Nad Bugiem spotkaliśmy się latem. – Pożytek z tego spotkania – powiedział Marek – będziesz miał tylko taki, że zobaczysz rzekę w bardzo niskim stanie. Jeżeli chcesz sobie połowić sandaczy, przyjedź jesienią.
I rzeczywiście. Cały dzień chodzenia ze spiningiem przyniósł mi kilka niewymiarowych szczupaków. Za to miałem okazję zobaczyć ciekawe miejsca, dowiedzieć się, dlaczego właśnie one są ciekawsze od innych, porozmawiać o przynętach, o sprzęcie i o tym, jak najlepiej poruszać się ze spiningiem.
Marek Skoczylas jest znany, bo łowi dużo sandaczy i sumów. Znany też jest ze swego poczucia humoru i wyjątkowej smykałki do połowu ryb. Kiedyś bardzo dużo łowił na tyczkę. Pasjonowało go wędkowanie sportowe, ale kiedy chciał przystąpić do grona wyczynowców, członkowie zamojskiego klubu mu odpowiedzieli, że do nich nie pasuje, bo ma za słaby sprzęt. No to im teraz pokazuje, jak bardzo słaby jest ten jego sprzęt. Mogłem to zobaczyć na pewnych niedzielnych zawodach rozgrywanych na Bugu. Podczas jednej tury klubowicz, zawodowiec sądząc po sprzęcie, złowił nieco ponad trzy kilogramy ryb. Skoczylas miał w siatce prawie dziewięć kilogramów. I tak jest prawie zawsze. Ale mamy przecież rozmawiać o sandaczach i sumach. A także je łowić.
Od Marka ciężko cokolwiek wydobyć. Boże broń, wiedzy nie żałuje i na każde pytanie odpowie bardzo dokładnie, wszystko wyjaśni, ale jak sam ma coś powiedzieć, to można godzinami bezskutecznie czekać. Zmienia to dopiero wspólne spotkanie, w trójkę, ze Zbigniewem Dudą. Wartko płyną opowieści o różnych przygodach, które wspólnie nad wodą przeżyli. Przy okazji wychodzi na jaw, że tutaj, na zamojskiej ziemi, połów sandaczy ma całkiem bogatą, choć niezbyt długą historię.
Jeszcze kilkanaście lat temu nad Bug chodziło się wyłącznie na szczupaki i sumy. Dopiero gdy się pojawiły gumy i miejscowi wędkarze nauczyli się nimi łowić (wówczas była ich dosłownie garstka), zorientowano się, że w Bugu jest bardzo dużo sandaczy i że dają się łowić na spining.
Zbigniew Duda robi wahadłówki. Są rewelacyjne. Przemykają przez toń jak obrotówki, nie stawiają przy tym wielkiego oporu i co chwilę, nie wiedzieć dlaczego, bo odbywa się to bez zmiany prowadzenia, samoczynnie obracają się dookoła swojej osi. Raz w lewo, a po chwili w prawo. Wahadłówki powstały z myślą o szczupakach bużańskich, ale teraz “zabijają” się o nie również wędkarze łowiący w zbiorniku zaporowym Nielisz koło Szczebrzeszyna. Złowili już na te przynęty wiele dużych szczupaków.
- Kiedy dawniej łowiliśmy w Bugu szczupaki, wówczas jedynie na wahadłówki – opowiada Zbyszek – mieliśmy jakieś skubnięcia, trącenia, były też zacięcia i hole, ale krótkie, bo te ryby, co skubały i trącały, zaraz się spinały. Sądziłem, a moi koledzy byli tego samego zdania, że to duże okonie. Dopiero kiedy zaczęliśmy łowić na gumy i zdobycz wyciągać, okazało się, że to były sandacze.
Krótko potem zaczęła się historia p. Andrzeja Szymańskiego, który sam robił gumy i specjalne do nich dżigi. Miały to być przynęty na szczupaka, ale brały na nie również sandacze. Miały masywny korpus i dużą płetwę ogonową, która spokojnie wachlowała. Jednym słowem przynęta, jaką szczupak lubi. Dżig do niej był asymetryczny, więc odpychał przynętę od lewego, naszego brzegu. Dzięki temu dawał się spokojnie prowadzić, bo nie grzązł w znajdujących się tam zaczepach. Doświadczenia z gumami p. Szymańskiego i wahadłówkami Zbyszka były jednakowe: najwięcej szczupaków łowi się przy lewym brzegu. Ale zaczęto na to uwagę zwracać dopiero wówczas, kiedy się otworzyły drzwi do sandaczowych komnat.
O swojej znajomości z pływającymi w Bugu sandaczami, szczupakami i sumami opowiada Marek Skoczylas:
Kiedy dostałem pierwsze gumy, nie od razu wiedziałem, co z nimi robić. Ryb jednak było dużo i nauka szła szybko. Najpierw łowiłem wszystkie jak leci, bo wtedy guma była pioruńsko skuteczna. Później zacząłem wybierać łowisko, sposób prowadzenia, wielkość i ciężar przynęty i tak nauczyłem się być łowcą selektywnym. Jeszcze dzisiaj, choć gumami spininguję od kilkunastu lat, bałbym się powiedzieć, że idę łowić ryby jakiegoś określonego gatunku, powiedzmy sandacze. To jest rzeka, mało powiedziane: to jest Bug i tutaj wszystkiego mogę się spodziewać. Łowię sandacze, a uderzy okoń. Zaczaję się na suma, a złowię szczupaka. Pójdę na klenie, wyciągnę karpia. Jedno jest pewne: prawie sto procent sandaczy łowię pod ruskim brzegiem. Myślę, że pod nogami mam ich tyle samo, ale nie mógłbym tutaj poprowadzić gumy tak samo jak tam.
Co innego ze szczupakami. Niemal wszystkie łowię po naszej stronie. Po ruskiej tylko w takich miejscach, gdzie są bardzo duże zastoiny i cofające prądy za zwalonymi do wody drzewami lub cyplami z naniesionego przez rzekę piasku. Szczupaki lubią, jak przynęta spokojnie płynie nad dnem. Muszą mieć czas, żeby się ułożyć do ataku. Sandacz to inny gatunek myśliwego. Skrada się i uderza raptownie. Albo od razu chapnie w pysk, albo najpierw próbuje zadusić.
Nie chcę porównywać szczupaka do sandacza, bo to inna bajka, ale szczupaka można trafić wszędzie, a sandacza tylko na określonym kawałku dna. Nie powiem, czy dlatego, że za szczupakiem ciągnie się przynętę długo i nad różnym dnem, aż wreszcie się na niego trafi, czy dlatego, że szczupak dobrze się czuje w różnych miejscach. Wiem jedno: sandacz siedzi przy konkretnych partiach dna. Na dnie może być glina, piasek, kamienie, racicznice – obojętnie co, byle były półki. Dosłownie schody. Nie wiem, jak woda je robi, ale są. Kiedy łowię główką ważącą około 20 g, dosyć łatwo mi je wymacać. Tyle że nie ma ich dużo, trzeba szukać. Kiedy w Bugu wody jest mało, po ruskiej stronie widać spadziste brzegi. To właśnie w takich miejscach zdarzają się półki, ale nie ma takiej reguły, że jak dno jest spadziste, to one od razu muszą na nim być. Czasami jest tylko spad, który prowadzi do rynny na dnie. To jednak są miejsca, które lubią sumy, a nie sandacze.
Ale z sumami to inna sprawa. Łowię je bardzo mocnym sprzętem. Kij 2,7 metra, plecionka o wytrzymałości 40 kg, konia mógłbym tym sprzętem uciągnąć, a nie tylko rybę. Przeważnie łowię główkami ważącymi 25 gramów, bo lżejsze nawet przy niskim stanie wody nie zeszłyby na głębokość trzech metrów, taki mocny prąd jest w Bugu. A przecież przynęta nie może fruwać, tylko ciągle powinna mieć kontakt z dnem.
Więc gdy tym sprzętem coś zatnę, to od razu wiem, czy to sum, bo one biorą zupełnie inaczej niż np. sandacze. Już po dwóch – trzech sekundach mogę też powiedzieć, czy on będzie mój. Sumy, które ważą około czterdziestu kilogramów, po zacięciu odpływają tam, gdzie śpią, i nie ma takiej siły ani takiego sprzętu, żeby je wówczas zatrzymać. Mniejsze udaje mi się wyciągnąć, jeżeli spełnione będą trzy warunki. Po zacięciu zdołam moją zdobycz zatrzymać, wytrzyma to naprężony do granic wytrzymałości sprzęt i między mną a sumem nie będzie jakichś podwodnych zawad.
Nie bez powodu mówię, że mi się udaje, bo w Bugu tak właśnie jest z sumami, trzeba mieć szczęście. Co z tego, że w tygodniu miałem ich kilka na kiju, skoro żadnego nie wyjąłem? Owinęły plecionkę na zaczepach i skończyło się rwaniem. Trochę inaczej jest z sumami późną jesienią. Wtedy łowi się je w dołach, więc po zacięciu nie za bardzo mają gdzie uciekać. Krążą nad nimi, męczą się i w końcu dają się wyciągnąć na brzeg. Ale też nie są to kolosy.
Niemal przez cały dzień towarzyszę Markowi nad Bugiem. Wybraliśmy się na sandacze. Przyglądam się, jak i gdzie je łowi.
Jesteśmy blisko Hrubieszowa. Bug jest tutaj zupełnie inny niż koło Włodawy, Terespola albo Gnojna. Odcinek zamojski to rynna, którą w każdym miejscu można swobodnie przerzucić nawet lekką przynętą. Szerokość rzeki zmyli jednak każdego, kto postanowiłby tu spiningować lekkimi przynętami. Koryto rzeki można tu bowiem porównać do stojącej na szpicu piramidy. Nawet ciężki dżig dotyka dwa – trzy razy dna na przeciwnym brzegu, a potem fruwa.
Ale nie sztuka łowić coraz to cięższą przynętą. Dowcip polega na tym, żeby jak najlżejszą przynętą spenetrować jak najgłębsze rewiry. Tego można dokonać tylko sposobem. Patrzę, jak robi to Marek. Wcześniej mi powiedział, że owszem, ma swoje ulubione zakątki, ale Bug tak szybko zmienia dno, że po kilku dniach nieobecności na te same podwodne schody już nie trafia. Jeżeli jest nad wodą dzień po dniu, bez problemu przesuwa się po brzegu wraz z podwodnymi zmianami. Jeżeli może być nad wodą tylko od czasu do czasu, zawsze zaczyna łowić na charakterystycznym brzegu ze stromym spadem. Tutaj krok po kroku czesze wodę, żeby trafić na te swoje schody.
Obserwuję go. Rzut, plecionka napięta, później się luzuje, chwila przerwy, znowu poderwanie, oczekiwanie z napiętą plecionką aż do momentu, kiedy dżig pacnie w dno i na plecionce powstanie luz. Znowu chwilka przerwy i podciągnięcie dżiga po dnie, ale nie dalej niż kilkanaście centymetrów, znowu poderwanie z równoczesnym wybraniem luzu plecionki i oczekiwanie, kiedy napięta plecionka da sygnał o braniu…
Kiedy swoim szóstym zmysłem Marek znajduje miejsce, które wydało mu się interesujące, zaczyna łowić inaczej. Dotychczas rzucał lekko z prądem. Kilka rzutów w jedno miejsce, krok do przodu i znowu kilka rzutów. Gdy trafił na schody lub tylko przypuszczał, że one tam są, szedł kilka kroków do przodu i rzucał stojąc na wprost przed nimi. Znowu kilkanaście rzutów i przesuwał się tam, gdzie rzucał lekko pod prąd. Dwa razy zmieniał główkę. Brania nie miał, ale znalazł miejsce, gdzie dobrze wyczuwał uderzenia dżiga w dno. Ten dżig był teraz o oczko lżejszy od tego, którym łowił dotychczas.
Przyglądając się, jak Marek poszukuje sandaczowych stanowisk, przyszło mi na myśl porównanie z okoniami. Okonie się dłubie – tak w wędkarskiej gwarze określamy poznawanie okoniowego stanowiska. Żeby chciały brać, trzeba się odpowiednio ustawić i rzucać dokładnie w punkt. Tutaj, koło Hrubieszowa, Marek podobnie łowi sandacze. We Włodawie, gdzie Bug jest szeroki, na obmacanie sandaczowego miejsca wystarczy kilka rzutów układających się w wachlarz. Takie łowienie jest skuteczne zapewne dlatego, że łowieckie rewiry sandaczy i innych drapieżników są tam większe. Koło Hrubieszowa, gdzie wąsko i głęboko, trzeba inaczej wybierać łowisko, a później bardzo się koncentrować na prowadzeniu przynęty w niewielkiej przestrzeni.
Tutejszy Bug ma jeszcze jedną tajemnicę.
Koło Czumowa spenetrowaliśmy bardzo rzetelnie dwa jego odcinki. Krok po kroku, rzut po rzucie. Sporo tu meandrów, więc szliśmy dalej nie wsiadając do samochodu. W pewnym momencie Marek powiedział, że szkoda czasu i że jedziemy nad Bug koło Husynnego. Niewiele to dalej, zaledwie 20 kilometrów. Teoretycznie taka odległość nie powinna mieć żadnego znaczenia. A jednak. Nieraz jemu i jego kolegom się przytrafiało, że jedni chodzili nad Bugiem o kiju, gdy w tym samym czasie ci, co łowili parę kilometrów dalej, mieli takie brania, że aż woda kipiała.
To nie jest żadne zmyślenie, to się zdarza naprawdę. Zapewne łatwiej by nam było zrozumieć to zjawisko, gdybyśmy wiedzieli, dlaczego ryby się tak dziwnie zachowują. Ale Bug niechętnie odsłania swoje tajemnice, chociażby z tego powodu, że go się prawie nie bada. Teraz dlatego, że to rzeka graniczna i na tym tle zawsze rodzą się jakieś problemy, przed wojną natomiast, kiedy Bug płynął środkiem Polski, to chyba nie miał do badań szczęścia. Niedawno prowadzono jakieś obserwacje, ale potwierdziły tylko prawdę, którą wędkarze dobrze znają. W Bugu na pewnych odcinkach, a nawet w określonych miejscach, przez cały rok gromadzą się ryby rozmaitych gatunków. Tymczasem tylko trochę dalej w dół lub w górę rzeki jest rybna pustynia, co najwyżej jakieś maluszki śmigają po płyciźnie. To jest wytłumaczalne. Dzika rzeka tylko tu i ówdzie tworzy dobre żerowiska z obfitością pokarmu i kryjówek. Korzystają z nich ryby, korzystamy i my, o ile potrafimy rzekę czytać i dysponujemy odpowiednim sprzętem. Ale są w Bugu zjawiska dotąd niezrozumiane. Żeby je objaśnić, naukowcy potrzebowaliby dużych pieniędzy i wielu lat pracy.
Wspaniałą wiedzę o rybach Bugu przekazali w swojej opowieści, opublikowanej na naszych łamach, Tomasz i Wojciech Bernaszukowie (zbieżność nazwisk przypadkowa – przyp. red.). Zauważyli mianowicie, że pewien odcinek rzeki obfitował w duże drapieżniki tylko późną jesienią. Długo nie dawało im spokoju, że szczupaki i sandacze nie dają się tam łowić przez cały sezon. Podejrzewali, że mają tam dużo jedzenia i żerują bardzo krótko, dlatego nie mieli szczęścia na taki moment trafić.
Parę dobrych lat minęło im na dokładnych obserwacjach, zanim skojarzyli kilka faktów. Fakt pierwszy. Wyprawiając się na ryby latem nigdy nie omijali także tego odcinka. Żadnego drapieżnika nie złowili, zauważyli natomiast, że wtedy nie ma tam także ryb spokojnego żeru. Był tylko drobiazg pożerany przez małe bolenie i okonie. Fakt drugi. Szczupaki i sandacze zaczynały brać na kilka dni przed ochłodzeniem i brały dobrze do czasu, kiedy zaczęły się tam pokazywać duże ilości białorybu. Fakt trzeci. Kiedy białorybu było dużo, drapieżniki znacznie gorzej łowiło się na spining.
Znając dokładnie topografię rzeki skojarzyli te trzy fakty i doszli do ciekawych wniosków. Po zimie białoryb już wczesną wiosną rozpierzcha się po rzece w poszukiwaniu tarlisk i partnerów. Całe lato żeruje tam, gdzie znajduje dużo pokarmu. Na zimę wraca do rewirów, w których od dawna najlepiej, najspokojniej przetrzymuje niskie temperatury. W tym biologicznym cyklu białorybu uczestniczą drapieżniki, które znajdują się na wyższym stopniu rozwoju i dlatego są zdolne do wyprzedzania swoich ofiar. Sandacze i szczupaki wiedzą już, gdzie białoryb zimuje. Przypływają tam wcześniej i czekają. Są głodne, więc w tym czasie wędkarze mają swoje pięć minut. Kiedy ławice białorybu wreszcie się pojawią, drapieżniki ruszają na wielki żer. Odtąd są syte i lada błysk przynęty ich nie omami.
To tylko jeden z podobnych przypadków. Latem ryby również poddane są określonym zachowaniom, zależnym od okoliczności.
Te, co żyją w środowisku bogatym w pokarm, będą się zachowywać inaczej od tych, które nie mają dostatecznej ilości kryjówek. Niektórym natura daje obfitość pożywienia w pewnych okresach, np. podczas rójek lub udanego tarła innego gatunku, co jest równoznaczne z ogromną ilością ikry, a później wylęgu i narybku. W każdym środowisku, czy to będzie rzeka dzika, uregulowana, zbiornik zaporowy czy jezioro, odbywa się to samo, tylko inaczej.
Dlatego wspólne w łowieniu ryb jest to, że mamy kije, kołowrotki, przynęty. Ale później, zależnie od łowisk, które penetrujemy, i czasu, w którym to robimy, zaczynamy się różnić. Ażeby te różnice były jak najmniejsze, bo to się prosto przekłada na skuteczność łowienia, należy bardzo uważnie obserwować przyrodę. Wówczas, również, będziemy mieli zadowolenie nie tylko ze złowionej ryby, ale i przyjemność ze świadomego polowania.
Wiesław Dębicki