Kiekrz Duży, tak okoliczni mieszkańcy nazywają Jezioro Kierskie, ma powierzchnię 300 hektarów, położone jest na północno-wschodnich peryferiach Poznania. Od wędkarzy tu aż gęsto, ale zadowolenie z połowów i tak jest spore.
Niemal całe jezioro otaczają rozmaite ośrodki rekreacyjne, które swego czasu przyczyniły się do ekologicznej tragedii. Szamb przy nich nie było, a surowe ścieki odprowadzano rurami wprost do wody. Nic dziwnego, że życie w jeziorze zaczęło zamierać. Kolektora ściekowego nadal tu wprawdzie nie ma, ale wszystkie ośrodki mają już szamba, na ogół szczelne. Sytuację bardzo poprawiają natleniacze zamontowane w jeziorze od strony Krzyżownik. Jest ich pięć. Latem pracują na powierzchni i wtłaczają pod wodę ogromne ilości powietrza.
Mówi Mirosław Pancerzyński, prezes koła PZW nr 169 “Fregata” w Kiekrzu:
Dzisiaj nie ma porównania z tym, co tu się działo kilka lat temu. Teraz w dołkach są ryby, a jeszcze niedawno był w nich tylko siarkowodór. Kiedyś w wodzie nie było nawet racicznic. Teraz są, a pokazały się również szczeżuje. To dowód, że woda w Kiekrzu mocno się oczyściła. Niestety, jest jeszcze w nim sporo zarazy. To amury i tołpygi. Dawno temu komuś strzeliło do głowy, by jezioro nimi zarybić. Pożytku z nich żadnego, szkody w środowisku narobiły bardzo dużo, a wyłowić ich się nie daje.
Upatrzyłem sobie kiedyś leszczowe miejsce. Zamierzałem łowić na stoku podwodnej górki. Zanęciłem wieczorem, przypłynąłem rano, żeby zakotwiczyć łódkę na płytkim i rzucać na głębokie. Najpierw pomyślałem, że pomyliłem górki. Myśl była głupia, bo przecież jezioro znam jak własną kieszeń, ale wczoraj szczyt górki cały był pokryty podwodną roślinnością, a rano zastałem czysty piasek. Wszystko wygoliły amury. Najpierw niszczą co mogą blisko brzegu, w trzcinach, gdzie jest dla nich najwięcej jedzenia, później zabierają się do podwodnych roślin w innych rewirach. A przecież wśród tych roślin żyją inne ryby, to jest ich naturalne środowisko.
Wody jeziora są nadal zagrożone. Mówi o tym rybak Chrystian Szoper:
Do jeziora wpada pięć większych i mniejszych dopływów. Uspokoiło się z ośrodkami, a teraz one stanowią potężne zagrożenie. Wiele ścieków trafia do tych rzeczek bezpośrednio albo są wylewane na pola, przez które one przepływają. Wiosną razem z topniejącym śniegiem wszystkie te brudy wpływają do jeziora. Ale nie tylko o brudy tu chodzi. Przejrzysta jak kryształ woda, która wypływa z oczyszczalni w Rogierówce, wcale nie jest lepsza. Kiedyś w tej części jeziora były tarliska szczupaków. Teraz woda jest tam jak w akwarium, ale nie ma w niej żadnego życia.
|
A jest o co dbać. Przez jezioro przepływa rzeka Samica. Są na niej zastawy, którymi na wiosnę podpiętrzamy wodę w jeziorze. Wtedy zalewa ona świeże trawy, wychodzą na nie ryby i się wycierają. Później powoli obniżamy poziom wody, żeby wylęg mógł spokojnie spłynąć. Tak robimy od lat z dobrym skutkiem. Co roku jest dużo naturalnego narybku. Jezioro zarybiane jest również szczupakiem i węgorzem (niestety, karpiem również – przyp autora). Jestem w trakcie budowy małej wylęgarni. Powstanie tuż przy rybaczówce. Będzie się w niej wylęgać sielawa, głównie na potrzeby Kiekrza, ale jeżeli ktoś będzie potrzebował ryb na zarybienie, to może tutaj kupić (tel. 502 463 700).
Na Jeziorze Kierskim są bardzo silne zakwity. Wydawałoby się, że przez to woda jest jakby stworzona dla sandaczy. Stawialiśmy dla nich krześliska, ale sandacze jakoś ich nie polubiły. Dopiero przypadkiem wpadliśmy na pomysł, żeby na dnie położyć wycieraczki do butów, te najtańsze, z plecionego sznurka. Dopiero na nich sandacze zaczęły odbywać tarło. Niestety nie ma ich wiele. Nadal coś im w tym jeziorze przeszkadza, a szkoda, bo jedzenia miałyby pod dostatkiem.
O rybach z Kiekrza opowiada Piotr Mazurkiewicz, wędkarz, wielokrotnie uczestniczący przy połowach rybackich
Jezioro odławia się sieciami ciągnionymi, raz, czasami dwa razy w roku. Wyciągane są wyłącznie płocie, które potem służą do zarybienia innych akwenów.
Płoci i okoni w Kiekrzu jest zatrzęsienie. Nieraz byłem zaszokowany ich ilością w sieci i to wtedy, kiedy nie brały na wędkę. Jest też bardzo dużo szczupaków. Niestety, one również biorą kiepsko. Nieraz tego doświadczyłem. Wiosną, kiedy woda w jeziorze jest jeszcze przejrzysta, można zobaczyć, ile ich stoi pomiędzy trzcinami. Co z tego, kiedy złowić nie dają się nawet na żywca. Pewnie dlatego, że płoci mają pod dostatkiem i innego pokarmu nie muszą szukać.
Podczas odłowów widziałem bolenie. Mogę śmiało powiedzieć, że w jeziorze pływają bolenie na miarę rekordu Polski. Te, które wpadły w zaciąg, nikt nie ważył, bo od razu z matni trafiały do jeziora, ale sztuki po osiem – dziewięć kilogramów nie należały do rzadkości. Trafiają się kilkukilowe węgorze i duże okonie. Największy miał 1,85 kg, a półkilowych jest zatrzęsienie. Niestety w sieci trafia za mało tołpyg i amurów, choć staramy się odłowić ich jak najwięcej.
Czas na podlodowe wędkowanie
Na łowisko poszliśmy kilkuosobową grupą. Była niedziela. Poprzedniego dnia jedno z poznańskich kół rozgrywało zawody. Nałowili sporo okoni. Przeważały dwudziestaki. W tym roku było tylko kilka takich dni, kiedy brały półkilowce. Wysokie ciśnienie i bardzo silne mrozy okoniom nie sprzyjały, a płocie w ogóle takiej pogody nie lubią i dlatego były tylko przyłowem do okoni. A przecież wydawałoby się, że właśnie płocie powinny być łowione najczęściej, bo wśród miejscowych wędkarzy przeważają miłośnicy spławika.
Mirosław Pancerzyński, który kilkadziesiąt lat łowi w tym jeziorze, prowadzi nas na swoją górkę.
- Idziemy na górkę – mówi – którą w lecie trudno znaleźć, bo jej szczyt ma małą powierzchnię i idą od niego strome spady. Kiedy szuka się jej latem, to można odnieść wrażenie, że ją ktoś ukradł. Zimą trafić łatwiej, bo jest tu trochę przerębli.
Pierwsze otwory wiercimy na zachodnim stoku. Jest stromy, twardy, ale na okonie nie możemy trafić. Łowi nas pięciu i nikt nie ma brań. Jest godzina dziesiąta. Słońce przebija się przez rzadką mgłę. Na jeziorze widać sporo wędkarzy. Tylko niektórzy łowią w pojedynkę, większość potworzyła małe, kilkuosobowe grupki. Wszyscy w takiej grupce są blisko siebie. Wniosek z tego, że ryby żerują słabo, nawet bardzo słabo. Nie pływają. Skupiły się w jednym miejscu. Jeżeli jakiś wędkarz takie skupisko namierzył, inni mogą spokojnie wiercić lód obok niego. Ryby są na tyle ospałe, że nie odpłyną. Biorą na głębokości około 7 metrów na bardzo łagodnych spadach. Ale tego jeszcze nie wiemy, dowiemy się niebawem.
Na razie wiercimy dziury. Jest ich jak w dobrym serze szwajcarskim. Co kilka kroków na białej powierzchni śniegu ciemna plama mokrego lodu. Ktoś z nas komentuje, że może okonie, które przecież lubią cień, wyniosły się, bo do podlodowej ciemni dotarło dużo słonecznych promieni.
Pan Mirosław, który doświadczenie w łowieniu okoni ma nieliche, jest odmiennego zdania.
- Nic podobnego – mówi. – Okonie lubią pod lodem światło, kiedy cała tafla jest przykryta śniegiem. I jak nie ma brań, to od przerębla w kierunku słońca trzeba nogą odgarnąć śnieg, żeby powstał kilkumetrowej długości pas czystego lodu. Wtedy okonie jakby się budzą i biorą o wiele lepiej.
Od pierwszego lodu do pierwszego ocieplenia, które na ogół przychodzi pod koniec lutego, pan Mirosław obławia górki i przylegające do nich blaty wyłącznie podlodową błystką. Spławikówki ani mormyszki w ogóle nie bierze do ręki. Na blachę wyciąga sztuki trochę większe od tych, którzy łowią na przykład na robaka, i nie było, żeby do domu wrócił bez ryby.
Kiedy przychodzi ocieplenie, ryby płyną w kierunku trzcinowisk – mówi p. Mirosław. – Widzę to po ilości brań i po wędkarzach, którzy łowią płocie. Wtedy mało kogo można spotkać na środku jeziora. Ja również idę do brzegu, ale nie łowię przed trzcinami, tylko w samych trzcinach. Tam zawsze są okonie, ale i ryzyko, że blaszkę obetnie szczupak.
Na naszej górce okoni nie ma. Idziemy w stronę wędkarzy, którzy łowią nad inną podwodną górką. Z daleka widać, że jeden z nich ciągnie więcej rybek. On trzy, sąsiedzi po jednej. Wszyscy siedzą na skrzynkach przy jednym przeręblu. Łowią na blaszki. Stajemy jakieś pięćdziesiąt metrów od nich. Wiercimy dziury.
Piotr Mazurkiewicz mówi, że w tym miejscu będzie kilka metrów głębiej niż u sąsiadów. Ale w tę stronę stok górki jest dosyć płaski, więc może i tu trafimy na okonie. Niestety.
Znowu się rozchodzimy, ale w obrębie tej samej górki. Wiercimy sporo otworów, a że ryby kochają rybaka, p. Piotr pierwszy na nie trafia. My nie mamy brania, on wyciąga trzy okonie. Obok jego przerębla wiercimy dziury dla siebie i już po krótkim czasie się okazuje, że z tym porzekadłem to prawda, ale nie do końca. Ryby bardziej kochają jednak nas, wędkarzy. W krótkim czasie łowimy około stu okoni. Ale dziwna jakaś ta rybia miłość, bo żaden nie ma więcej niż 25 centymetrów.
Okoni jest teraz bardzo dużo. Łowimy je raz przy dnie, raz metr nad dnem, na podciąganego i na opad. Wiele brań jest pustych. Bywa też, że okoń weźmie ochotkę do pyska i trzyma. Lekko wygięty kiwak sprawia wrażenie, jakby zamarzł. Ale kiedy się zatnie, okoń jest.
Sąsiedzi się zbierają. Przechodzą obok nas. Jeden z nich ma pół reklamówki okoni. Takich samych jak nasze. To ten, który łowił najwięcej. Na nasze pytania odpowiadają, że brania mieli chimeryczne i dużo pustych zacięć.
Robi się ciemno, ale brania się wcale nie kończą. Tylko po co łowić, skoro biorą same niewielkie sztuki? Więc i my zbieramy się do odejścia.
W drodze powrotnej pp. Mirosław i Piotr zapraszają nas, byśmy znowu kiedyś przyjechali. Gdy będą brały duże, powiadomią nas dzień wcześniej. Ale przyjechać trzeba będzie od razu, bo nie zdarza się tak, żeby ławica okoni, z których niemal każdy waży pół kilograma, stała w jednym miejscu dłużej niż dwa dni.
Wiesław Dębicki
RYBAK O JEZIORZE KIEKRZU DUZYM
Chrystian Szoper to prawdziwa kopalnia wiedzy o tym jeziorze. Rybactwa, nie licząc szkoły w Sierakowie, uczył się od ojca, który tutaj, na Kierskim, rybaczył jeszcze przed wojną. Od tamtych czasów wiele się zmieniło. Tylko rybaczówka stoi w tym samym miejscu.
Tadeusz, ojciec p. Chrystiana, był tutaj rybakiem od lat trzydziestych. Jezioro znajdowało się wówczas w rękach prywatnych. Słynęło z leszczy, węgorzy i okoni. Dla poznaniaków było miejscem niedzielnych wypadów. Wielu z nich pobudowało wokół niego wille i pensjonaty. Niemiecki okupant też dostrzegł wyjątkowe walory jeziora. Zburzył wszystkie domy postawione nad brzegami, a jezioro zarybiał węgorzami i linami.
Jeszcze wiele lat po wojnie w jeziorze ryb było bardzo dużo. Leszcze dorastały do dziewięciu kilogramów. Łowiono mnóstwo szczupaków, kilkukilowe węgorze, wielkie liny i okonie. Ciągle dopływała świeża krew, bo do jeziora, jeszcze w latach sześćdziesiątych, przez rzeczkę Samicę wchodziły na tarło ryby z Warty. Kiedy na rzece pobudowano zastawki i progi wodne, te wędrówki się skończyły i ryby żyjące w jeziorze zaczęły marnieć.
Niejeden raz w swojej zawodowej karierze p. Chrystian miał okazję się przekonać, jak korzystne jest mieszanie się ryb tego samego gatunku pochodzących z różnych środowisk. Najlepsze wyniki dają przerzuty ryb rzecznych do jeziora, ale nie jest też gorzej, kiedy na przykład płocie z jednego jeziora trafiają do innego. Już po dwóch – trzech latach zasiedziała populacja uzyskuje duże przyrosty.
Ale w Kierskim ryby marniały nie tylko dlatego, że ludzie uniemożliwili im wędrówki. Po wojnie nad brzegami jeziora zaczęły wyrastać ośrodki, które zanieczyszczenia spuszczały wprost do wody. Najpierw najgłębsze, później coraz płytsze doły zaczęły się wypełniać siarkowodorem. Dla ryb odżywiających się ochotkami i skorupiakami żyjącymi w mule baza pokarmowa drastycznie się skurczyła. Najpierw odbiło się to na leszczach, później zaczęły marnieć inne gatunki. Doszły do tego bezmyślne zarybienia tołpygami i amurami, których dzisiaj p. Chrystian chce się za wszelką cenę pozbyć. Bo dla niego Kierskie ma być matecznikiem.
Samo życie zmusza do innego gospodarowania. Dzisiaj nikt w Poznańskiem nie chce byle czym zarybiać swoich wód. Dlatego p. Chrystian wyspecjalizował się w odłowie ryb przeznaczanych wyłącznie na przerzuty. Jest to tak urządzone, że ryby same przepływają z sieci do specjalnych pływających sadzy, a stamtąd do basenów, w których są przewożone na inne akweny.
Za jedną z większych bolączek p. Chrystian uważa brak małych wylęgarni. Kiedyś były nad brzegami wszystkich dużych jezior. Człowiek bez większych finansowych nakładów wspomagał naturę. Socjalizm wymiótł gospodarskie zwyczaje. Dzisiaj, jak za przedwojennych czasów, p. Chrystian stawia własnym sumptem małą wylęgarnię przy swojej rybaczówce. Będą tam przychodzić na świat sielawy i szczupaki, których nigdy za wiele. Tak jak wszelkich innych drapieżnych ryb.
(wd)