Kiedy już się nauczyłem łowić tołpygi na spining, postanowiłem spróbować także innych metod. Głównie dla odpoczynku, bo sądziłem, że będzie to mniej męczące niż ciągłe rzucanie przynętą. Ale się pomyliłem. Spining, w porównaniu z gruntówką, to był relaks!
Ale spiningowe doświadczenia okazały się bardzo pomocne. Nawet przy konstruowaniu zestawu. Tołpygi brały wyłącznie z powierzchni wody. Prowadząc przynętę blisko dna złowiłem tylko kilka niedużych sumów. Spławik więc odpadał. Mogłem za to użyć powierzchniowego zestawu przeznaczonego do łowienia karpi i amurów na przynęty pływające. Musiał on jednak spełnić kilka dodatkowych warunków. Żyłka nie mogła się unosić na powierzchni wody, bo płynące tołpygi by na nią wpadły i się spłoszyły. Musiała iść pionowo w dół od przynęty w kierunku dna.
Do łowienia tołpyg wybrałem zatem zestaw powierzchniowy zakotwiczony ciężarkiem na dnie. Poprzednio w letnie upalne dni łowiłem na niego karpie i amury na skórkę chleba. Przypon musiał być tak długi, jak głębokość łowiska. Na środku starorzecza, gdzie pływały tołpygi, wynosiła ona cztery metry. Ciężarek trzymający zestaw na dnie ważył 40 – 60 g. Miał też duży otwór, przez który w czasie brania żyłka mogła się swobodnie przesuwać. Przynęta musiała mieć dużą wyporność, żeby prąd wody jej nie zatapiał.
Po spiningowych doświadczeniach wiedziałem już, gdzie tołpygi pływają i jak żerują. Mimo to z doborem skutecznej przynęty miałem duży kłopot. Sądziłem, że zbierają z powierzchni wody wszystko, co im się nawinie pod pysk, ale okazały się bardziej wybredne. Początkowo próbowałem łowić je na skórkę chleba, popcorn i dmuchany ryż, ale te przynęty nie budziły ich zainteresowania. Po raz kolejny uratowały mnie doświadczenia ze spiningiem. Przypomniałem sobie, że tołpygi dobrze brały na przynęty brązowo-czerwone. Z moich przynęt gruntowych takie barwy miały tylko czerwone robaki i to one okazały się moją jedyną skuteczną bronią. Na haczyk zakładałem po trzy sztuki i stopowałem je białymi robakami. Żeby przynęta pływała po powierzchni wody, dodawałem jeszcze pomalowane na brązowo kulki styropianu.
Tołpygi okazały się bardzo wymagające co do koloru haczyka. Musiał być czarny. Robaków założonych na haczyki złote lub srebrne nawet nie ruszały, tak jakby się ich bały. Zaskoczyły mnie też delikatnością brań (tak samo było zresztą, gdy je łowiłem na spining). Po tak ogromnych rybach nie spodziewałem się aż takiej ostrożności. Z początku z zacięciem czekałem, aż ping-pong pójdzie do góry, ale wtedy było już za późno, bo tołpyga zdążyła się przynęty pozbyć.
Po tej nauczce zacząłem czekać na branie z ręką na kiju. Sygnałem do skutecznego zacięcia był mały wirek, który powstawał koło przynęty, kiedy tołpyga zbierała ją z powierzchni. Był też sygnał dodatkowy: żyłka wychodząca ze szczytówki lekko drgała. Żeby tołpygę skutecznie zaciąć, musiałem siedzieć z ręką na kiju i ani na moment nie spuszczać przynęty z oczu. Wymagało to ogromnego skupienia i było bardzo męczące. Po takim łowieniu bolały mnie oczy i plecy i byłem tak wykończony, że znów marzyłem o spiningu.
Krzysztof Pawlata, Sadowice