Podczas wyprawy na trocie w pierwszej kolejności przeczesuję najgłębsze dołki w rzece. Staram się przy tym tak dobierać i prowadzić przynętę, żeby schodziła do samego dna. Co prawda parę razy srebrniaki uderzyły mi w błystki i woblery już wyciągane z wody i idące wysoko nad dnem, ale uważam, że to wyjątek, a nie reguła usprawiedliwiająca płytkie łowienie. Sądzę, że gdyby nisko idąca błystka nie podrażniła troci defilując jej przed nosem w głębinie, to taki atak wcale by nie nastąpił.
Nawet najgłębsze dołki naajłatwiej spenetrować woblerami, dlatego są to moje podstawowe przynęty przez cały sezon. Noszę ich ze sobą całe pudło. Od drobnych „piątek”, używanych w płytkich miejscach przy niskich stanach wody, do pękatych, dociążonych „dziewiątek” ze sterami jak łopaty, schodzących do dna nawet przy bardzo wysokiej wodzie. Mając duży wybór dobieram je tak, żeby przy wolnym prowadzeniu schodziły w płytszych miejscach do dna, a energicznie podciągnięte potrafiły jeszcze zanurkować w dołek.
Wystarczy, gdy wobler pracuje blisko dna, nie musi o nie cały czas stukać. Unikam zakładania woblerów nurkujących zbyt mocno (jak na dane miejsce), bo wtedy utykają w dnie i szybko tępią im się kotwice. Liczba brań się przez to nie zwiększa, wręcz przeciwnie – wobler wyciągany z zaczepu lub obwieszony zielskiem może rybę spłoszyć.
Kiedy już wybrałem wobler stosowny do głębokości, zwracam uwagę na jego kolor. W ciemnej wodzie zakładam jasny, w jasnej ciemny. Oczywiście nie zawsze się to udaje, bo musiałbym nosić ze sobą nie pudło, ale cały plecak przynęt. Zresztą kolor nie jest chyba aż tak ważny. Parę razy, wbrew własnym zasadom, łowiąc w czystej i prześwietlonej wodzie założyłem wobler jaskrawopomarańczowy i… złowiłem troć.
Jeżeli kilka pierwszych rzutów dobrze dobranym woblerem nie daje wyniku, zmieniam go na inny, pracujący tak samo głęboko, lecz o nieco odmiennej akcji lub kolorystyce. Gdy i to nie pomaga, sięgam po karlinki. W odróżnieniu od woblerów powinny one podczas prowadzenia co chwila muskać dno. Nie zaczepiają się tak często jak woblery, bo mają tylko jedną kotwicę, a poza tym najczęściej uderzają o dno stroną wypukłą. Widać to wyraźnie przy łowieniu na dnie żwirowym lub kamienistym. Po pewnym czasie brzuszek karlinki jest mocno wybłyszczony albo wręcz obdarty z lakieru.
Ponieważ trudno trafić na dobrze pracujące karlinki ważące więcej niż 22 g, używam ich tylko przy obławianiu miejsc o głębokości do trzech metrów, i to poza silnym nurtem. W najgłębszych dołach, w silnym nurcie albo przy mocno podwyższonym stanie rzeki łatwiej mi osiągnąć dno używając woblera. Karlinki są za to niezastąpione przy obławianiu warkoczy za kamieniami, gdzie rzut musi być bardzo precyzyjny, a przynęta powinna się szybko zatapiać. Używam ich też w pierwszej kolejności w miejscach, gdzie jest duże ryzyko zaczepu, a więc pod nawisami gałęzi, za zatopionymi drzewami itp. Kolory karlinek dobieram zgodnie z zasadą stosowaną przy woblerach, a za uniwersalne uważam błystki białe, matowo posrebrzone.
Dobre miejsce przeważnie obławiam ze wszystkich możliwych stanowisk dwoma lub trzema przynętami, często bardzo różniącymi się akcją lub kolorem. Wszystkie one mają tylko jedną wspólną cechę: muszą pracować tam, gdzie stoi ryba, czyli przy samym dnie.
Sylwester Król
Kołobrzeg