W rzece jest dużo łososi, ale złowić je wcale nie jest łatwo. Czasami zawodzi długoletnie doświadczenie przywiezione z Europy. Dzisiaj umiem już czytać wodę w alaskijskiej, szybko płynącej rzece, bez trudu odnajduję stanowiska łososi, wiem, jak prowadzić przynętę.
Alaska jest rajem dla wędkarzy. Tutaj nie ma złej pogody, trudnych warunków, kapryśnych ryb i bzdurnych regulaminów. Ryby są, biorą, a wędkarskie zmagania trwają od świtu do zmierzchu.
Druga połowa czerwca jest najlepszą porą na duże i silne łososie królewskie (King salmon, czawycza). O tej porze roku wpływają one ławicami z Pacyfiku do rzek. Są mistrzami wodospadowej wspinaczki, ale nie boją się też płytkich bystrzyn. Złowić taką rybę na wędkę to naprawdę wielkie przeżycie.
Na swój łososiowy poligon wybrałem rzekę Klutine. Nad jej brzeg wybrałem się pierwszego dnia po południu, pełen nadziei nie tylko na przygodę, ale i na sukces. Szybki nurt i cała seria zaczepów wkrótce jednak ostudziły mój zapał. Po dwóch godzinach stosowania różnych technik, zmiany zestawów i przynęt wreszcie udaje mi się wyholować srebrnego łososia. Waży około 8 kg, więc jak na czerwcowy ciąg nie jest zbyt duży.
Następnego dnia ruszam nad wodę bardzo wcześnie. Używam zestawu spławikowego, a za przynętę służy mi czerwona wełna i styropianowa kuleczka. Bystro płynącą rzekę przeczesuję metodą przepływanki. Po kilku rzutach wyraźnie czuję, że o plecionkę ocierają się ryby. To dobry sygnał – łososie ciągną w górę rzeki. Niebawem jednak w wodzie robi się pusto. Ale to nie powód do zmartwienia.
Wypływające z morza łososie grupują się w stada po kilkaset sztuk i w górę rzeki prą w godzinnych odstępach. Właśnie trwa taka przerwa i mam trochę czasu na wypicie gorącej kawy. Na drugim brzegu niedźwiedź zawzięcie buszuje w stercie starych korzeni, a unosząca się nad nim para mocno podkreśla chłód poranka. Właściwie czerwiec na Alasce nie jest zimny, ale czasem z wysokich gór Wrangell powieje wiatr tak lodowaty, że aż w kościach łamie.
Po półgodzinnym odpoczynku ruszam do boju. Dzięki metodzie spławikowej mogę utrzymać przynętę w głębokiej rynnie. Podczas wędrówki w słodkiej wodzie łososie nie pobierają żadnego pożywienia. Atakują przynętę kierowane instynktem, który każe im złapać i zniszczyć w wodzie wszystko, co później mogłoby zagrażać narybkowi. Mocne szarpnięcie zasygnalizowało branie. Zacinam, ale zestaw stoi w miejscu. Zgodnie z panującym tutaj zwyczajem poprawiam i – pojedynek się rozpoczyna. Po pierwszym pociągnięciu wiem, że ryba musi być spora. Duży łosoś raczej nie wyskakuje nad powierzchnię, ciągnie w głębokiej wodzie przy samym dnie i próbuje się uwolnić gwałtownie zmieniając kierunek.
Szybkim biegiem nadrabiam topniejący zapas plecionki na kołowrotku. W tym pościgu za uciekającą zdobyczą pokonuję około stu metrów. Przed dużym podwodnym kamieniem łosoś staje i przykleja się do dna. Próbuję go oderwać, ale bez skutku. Po kilku minutach znów rusza, czuję jednak, że słabnie, i trochę podkręcam hamulec. Łosoś zwalnia, ale w szale młynków i przewrotek nie pozwala się dociągnąć do brzegu. Walczymy ze sobą około 15 minut, on jest coraz słabszy, ale i ja czuję ból w łokciu prawej ręki. W końcu łosoś kilkoma mocnymi uderzeniami ogona właściwie sam wypchnął się na piaszczysty brzeg rzeki. W sumie poszło łatwiej niż się spodziewałem.
Na łososie królewskie trzeba mieć bardzo, ale to bardzo solidny sprzęt. W rzece jest ich dużo, ale złowić je wcale nie jest łatwo. Czasami zawodzi długoletnie doświadczenie przywiezione z Europy. Dzisiaj umiem już czytać wodę w alaskijskiej, szybko płynącej rzece, bez trudu odnajduje stanowiska łososi, wiem jak prowadzić przynętę. Ale poświęciłem na to kilka wędkarskich sezonów nad rzekami Kanady, Alaski i Jukonu. Dla turystów i wędkarzy przybywających na Alaskę mam tylko jedną radę: najlepszą metodą jest podglądanie wędkarzy, którzy łowią z sukcesem.
Na Alaskę przyjeżdża się na krótko i zwykle tylko raz w życiu, szkoda więc tracić czas. Nie uczmy się na własnych błędach, róbmy to, co robią miejscowi, bo przecież trzeba się nasycić wędkarskimi wrażeniami.
Celem mojego wypadu na Alaskę były właśnie łososie, jednak chęć odwiedzenia dalekiej Północy wygrywa. Ruszam w kierunku koła podbiegunowego. W miejscowości Paxson, gdzie zaczyna się zlewisko rzeki Jukon, na krótkim przystanku łowię komplet wspaniałych arktycznych lipieni. Nie były duże, ale ich waleczność i wspaniałe płetwy grzbietowe na długo pozostaną w moich wspomnieniach.
Na Północ zwabiła mnie arktyczna ryba inconnu, inaczej eskimo tarpoon (Stenodus leucichthys, po polsku nelma). Słynie ze swej agresji i pokaźnych rozmiarów, żyje w Morzu Arktycznym i na tarło wraca do rzek Alaski.
Niestety początek lipca to nie jest dobrą porą na te ryby, najlepsza jest jesień. Trzydniowe zmagania w zimnej i głębokiej wodzie rzeki Jukon nie przynoszą spodziewanego wyniku. Zamiast inconnu mam zaledwie kilka średnich szczupaków i dwa nieduże saiblingi (arctic charr, palia). Ruszam więc na południe w kierunku Anchorage, stolicy Alaski. Po drodze udaje mi się ujrzeć najwyższy szczyt Ameryki Północnej – górę McKinley. Wymaga to odrobiny szczęścia, bo przez większą część roku zasłaniają ją chmury.
W sierpniu półwysep Kenai oferuje miłośnikom wędkarstwa pierwsze łososie sockeye (nerki). Nie jest ich jeszcze dużo, bo to dopiero początek ogromnego ciągu tarłowego. Łososie te mają cztery lata. Dwa spędzają w wodzie słodkiej, potem, po dwuletnim pobycie w morzu, wracają do miejsca, gdzie przyszły na świat. Wkrótce po odbyciu tarła łososie pacyficzne giną. Jednak w przyrodzie nic się nie marnuje. Słońce, woda i bakterie zamienią tysiące rozkładających się ciał w pokarm dla nowego narybku łososi.
Ostatnie łososie łowię w rzece Russian. Zatrzymam się jeszcze w miejscowości Homer, żeby tam w głębokich i zimnych wodach Pacyfiku poszukać białych halibutów
i czerwonych karmazynów. Kończy się mój 45-dniowy pobyt na Alasce, w większości służbowy, ale również pełen wędkarskich przygód. Wracam do domu, do Vancouver, przez pustkowia Północy, bezdroża Jukonu i posypane już śniegiem Góry Skaliste w Kolumbii Brytyjskiej.
Zbigniew Zawiślak
Kanada